Wolnorynkowa opowieść, według której inflacja to czyste zło, leży w interesie tylko rentierów, którzy zarabiają na odłożonym kapitale i nie muszą trudzić się pracą.
Piętnastego lipca gruchnęła wieść: w czerwcu ceny wzrosły o 2,6 procent. „Inflacja najwyższa od siedmiu lat. Ceny żywności oszalały” – tym komunikatem straszył internautów nagłówek tekstu na portalu Money.pl. Karol Misiuda, liberalny komentator bliski Koalicji Obywatelskiej, na swoim Facebooku nie pozostawił złudzeń, jeśli ktoś jeszcze je miał: „Szanowni Państwo, pikujemy. Nasze oszczędności topnieją w oczach. Wartość pieniądza leci na łeb! Żeby doprowadzić do takiej sytuacji w okresie koniunktury, trzeba być wyjątkowo uzdolnionym”.
Szanowni Państwo, pikujemy. Nasze oszczędności topnieją w oczach. Wartość pieniądza leci na łeb‼️ Żeby doprowadzić do takiej sytuacji w okresie koniunktury, trzeba być wyjątkowo uzdolnionym.
Opublikowany przez Karol Misiuda Poniedziałek, 15 lipca 2019
Pędzącą inflację, pochłaniającą wszystko jak lawina, wieszczono w Polsce co najmniej od kwietnia 2016 roku, gdy uruchomiony został program „Rodzina 500+”. Obok kryzysu budżetowego na miarę Grecji to właśnie galopujący wzrost cen miał być głównym skutkiem rozdawnictwa.
Od tamtej pory pojawiła się cała seria łamiących wiadomości – o cenach masła, jajek, ziemniaków – zwiastujących nadejście nadwiślańskiej Wenezueli. Obecnie wszyscy z pamięci potrafią wyrecytować cenę pietruszki. Pomimo tej serii eksplozji cen wskaźnik inflacji uporczywie tkwił na bardzo niskim poziomie – w 2017 roku wyniósł 1,6 procent, a w 2018 – ledwie 1,2 procent. No ale wreszcie jest, wzrost cen uwidocznił się w twardych danych GUS. Dopełniło się. Nareszcie!
Jest wzrost, jest inflacja
Według Karola Misiudy doprowadzenie do dwuipółprocentowej inflacji w okresie koniunktury to jakiś szczególny wyczyn. Trudno o lepszy przykład oszczędnego gospodarowania faktami w epoce postprawdy. W normalnej rzeczywistości, czyli wyłączając gigantyczne katastrofy w rodzaju Wenezueli oraz bardzo specyficzne i złożone przypadki, jak stagflacja z lat 70. ubiegłego wieku, inflacja idzie właśnie w parze z koniunkturą. A deflacja, czyli spadek cen, zwykle towarzyszy gospodarczej stagnacji lub nawet recesji.
czytaj także
Wystarczy rzut oka na dane ekonomiczne z ostatnich lat. W 2018 roku najwyższe wskaźniki inflacji w UE zanotowały te kraje, które też najszybciej się rozwijały. W Rumunii wzrost PKB wyniósł 4,1 procent, czyli dokładnie tyle, ile inflacja. To oczywiście nie znaczy, że Rumuni się nie wzbogacili – wzrost PKB podaje się w ujęciu realnym, czyli już po uwzględnieniu inflacji. Węgry, które odnotowały prawie pięcioprocentowy wzrost, miały też niemal trzyprocentową inflację. Estończycy mieli czteroprocentowy wzrost i trzyprocentową inflację. Można wymieniać dalej. Polska (wzrost 5,1 procent, inflacja 1,2 procent) była pod tym względem akurat ewenementem, znajdując się w ścisłej czołówce pod względem wzrostu PKB i na szarym końcu pod względem wzrostu cen.
Gdzie inflacja była najniższa? Między innymi we Włoszech, w Grecji i Portugalii (ok. 1 procenta), czyli w krajach, które od lat próbują się wydobyć z gospodarczej stagnacji. W Helladzie i na Półwyspie Apenińskim ceny są stabilne jak nigdzie indziej – mimo to obie gospodarki uznaje się za najbardziej chore w UE.
W tym roku ceny w Polsce rzeczywiście poszły nieco w górę. Wciąż jednak odstajemy wyraźnie od innych krajów przeżywających boom gospodarczy. W I kwartale 2019 roku Polska ze wzrostem 4,6 procent była trzecim najszybciej rozwijającym się krajem w UE – za Węgrami (5,2 procent) i Rumunią (5,1 procent). Jednocześnie pod względem inflacji zajmowaliśmy dopiero dziewiąte miejsce w UE (pdf). Na pierwszych dwóch były oczywiście Rumunia (inflacja 3,9 procent) i Węgry (3,4 procent).
Jasna strona inflacji
Gdyby inflacja była czystym złem, jak przekonują nas liberalni komentatorzy, to Rada Polityki Pieniężnej określiłaby cel inflacyjny na poziomie okrągłego zera. A jednak cel inflacyjny wynosi aktualnie 2,5 procent – czyli obecny wzrost cen jest wręcz idealny według założeń RPP. Oczywiście ktoś mógłby powiedzieć, że pisowcy dygnitarze z RPP specjalnie tak zrobili, żeby inflacja zmniejszała ich realny dług, którym finansują swoje rozpasanie. Tyle że obecny cel inflacyjny obowiązuje od 2004 roku, gdy szefem NBP, a więc równocześnie przewodniczącym Rady Polityki Pieniężnej, był… Leszek Balcerowicz. Tak, ten sam Leszek Balcerowicz, to nie jest zbieżność nazwisk. W 2004 roku Balcerowicz wraz ze współpracownikami określili cel inflacyjny na poziomie 2,5 procent (i słusznie), a dzisiaj ci, którzy uważają go za guru ekonomii, załamują ręce nad wzrostem cen, który sam profesor uznał nie tak przecież dawno temu za idealny.
czytaj także
Ustalenie celu inflacyjnego na poziomie 2,5 procent nie było wynikiem chwili słabości ówczesnej RPP, tylko miało swoje ekonomiczne uzasadnienie. Generalnie wśród ekonomistów – wyłączając różnego rodzaju ekstremistów wzdychających za parytetem złota – panuje zgoda, że umiarkowana inflacja, utrzymująca się poniżej ok. 4 procent, nie tylko gospodarce nie szkodzi, ale przynosi nawet pozytywne efekty. Kilkuprocentowa inflacja delikatnie ją stymuluje, dzięki czemu łatwiej jest utrzymać niezłą koniunkturę. Gdy ceny lekko, ale stabilnie idą w górę, ludzie mają większą motywację, by zakupy realizować na bieżąco, zamiast trzymać pieniądze w przysłowiowej skarpecie. Pieniądz jest w końcu przede wszystkim środkiem wymiany, a nie środkiem przechowywania wartości, w rodzaju złota, sreber rodowych czy innych kosztowności.
Deflacja, czyli stagnacja
Wśród ekonomistów panuje zgoda, że umiarkowana inflacja nie tylko gospodarce nie szkodzi, ale przynosi nawet pozytywne efekty.
Za to gdy ceny spadają, czyli mamy do czynienia z deflacją, decyzje konsumentów stają się dużo bardziej zachowawcze, żeby nie powiedzieć bojaźliwe. Zwykle spadki cen wiążą się co najmniej z zahamowaniem wzrostu płac, jeśli nie z ich zmniejszeniem, więc konsumenci zaczynają dokładnie oglądać każdego dolara, euro czy złotego, licząc na jeszcze niższe ceny w niedalekiej przyszłości i odkładając większe zakupy na później. To prowadzi do spadku zamówień w przedsiębiorstwach, które zwykle ograniczają wtedy zatrudnienie. Mniej pracujących to też mniej osób, które wydają swoje wypłaty, co prowadzi do spadku popytu, a więc dalszego spadku płac i pogorszenia koniunktury. Wyrwanie się z tego błędnego koła deflacji bywa dużo trudniejsze niż zdławienie inflacji.
Kryzysy w świecie rozwiniętym miały charakter przede wszystkim deflacyjny. W epicentrum Wielkiego Kryzysu, czyli w latach 1929–1933, ceny spadły w sumie o 25 procent i raczej mało kto się z tego faktu cieszył, skoro utrzymująca się deflacja pogrążyła rynek pracy. Deflacja towarzyszyła również Amerykanom w czasie ostatniego załamania rozpoczętego w 2008 roku. W Grecji deflacja trwała nieustannie od 2013 do 2016 roku, a mimo to setki tysięcy Greków wpadły w pułapkę ubóstwa.
Długotrwały spadek cen najbardziej ciemięży Japonię, w której deflacja, z kilkoma krótkimi przerwami, trwa przynajmniej od 1999 roku. Ostatnie 20 lat Japończycy wprost nazywają „straconymi dekadami” – w tym stuleciu wzrost PKB w Japonii tylko raz przekroczył 2 procent. Bank Japonii (japoński odpowiednik NBP) robi, co może, by rozruszać gospodarkę polityką luzowania ilościowego, czyli zwiększania ilości pieniądza w obiegu, ale w niczym to nie pomaga. Deflacja trzyma się mocno.
Waluta z wbudowaną inflacją
Fakt, że umiarkowana inflacja ma zbawienny wpływ na gospodarkę, ludzie wyczuwali już w czasach, gdy popularna była jeszcze szkodliwa koncepcja waluty opartej na złocie. Podczas deflacyjnego Wielkiego Kryzysu w niewielkim austriackim mieście Wörgl zdecydowano się uruchomić lokalną wersję szylinga. Szyling Wörgl początkowo miał wartość zwykłych szylingów, za jakie został kupiony, jednak aby utrzymać ważność każdego banknotu, trzeba było co miesiąc przybić na nim urzędowy stempel, co kosztowało 1 procent jego wartości. Inaczej mówiąc, w tę lokalną austriacką walutę jej autorzy specjalnie wbudowali mechanizm stałej inflacji na poziomie jednego procenta miesięcznie, czyli niecałe 13 procent w skali roku (przypomnijmy, że w Polsce inflacja wynosi obecnie 2,6 procent rok do roku).
czytaj także
Dzięki temu, że pieniądz w Wörgl znów stał się przede wszystkim środkiem wymiany, a nie środkiem przechowywania wartości, lokalna gospodarka zaczęła stawać na nogi. Szybsza wymiana handlowa rozkręciła produkcję lokalnych dóbr i usług, dzięki czemu spadło bezrobocie i poprawiła się stopa życia mieszkańców. Niestety szyling Wörgl istniał tylko cztery lata, gdyż zaczęły go skutecznie zwalczać władze centralne. Podobną walutę w tym czasie chciały wprowadzić dziesiątki innych niemieckojęzycznych miast i miasteczek.
Zła dla rentierów, dobra dla pracujących
Od stycznia 2015 roku do czerwca 2019 roku ceny w Polsce wzrosły o 5,2 procent. Tak więc początkowa wartość 500 złotych spadła do ok. 475 zł. Jednak płace w tym czasie wzrosły o 29 procent. Po pierwsze więc, nasza siła nabywcza i tak statystycznie wzrosła o prawie jedną czwartą, uwzględniając już inflację. Oczywiście mowa o wzroście średniej pensji – nie każdy może się pochwalić taką podwyżką. Jednak nie każdy też kupuje produkty, których ceny mocno wzrosły – na przykład autor tekstu w ogóle nie kupuje ani słynnego już masła, ani będącej dziś na językach pietruszki.
Gdyby inflacja była czystym złem, jak przekonują liberalni komentatorzy, to Rada Polityki Pieniężnej określiłaby cel inflacyjny na poziomie okrągłego zera.
Po drugie i ważniejsze, trudno, żeby w sytuacji tak mocnych wzrostów płac nie odnotować wzrostu cen. Płace są przecież częścią kosztów wytworzenia dobra lub usługi. Gdy zatem wynagrodzenia rosną najszybciej w XXI wieku, muszą rosnąć i ceny. Płace są jednak tylko jednym ze składników kosztów, dlatego inflacja jest odpowiednio niższa. Per saldo szybkie wzrosty płac się opłacają, nawet jeśli towarzyszy im umiarkowana inflacja.
Wolnorynkowcy często zarzucają lewicowcom, że ci drudzy chcieliby dostać wszystko od państwa, bo im się nie chce robić. Tymczasem wolnorynkowa narracja, według której inflacja to zło, leży dokładnie w interesie rentierów, którzy zarabiają na odłożonym kapitale, nie musząc brudzić rąk pracą. Kilkuprocentowa inflacja zmniejsza wartość ich zakumulowanych aktywów, co nie jest im na rękę. I nieważne, czy ci rentierzy otrzymali swój kapitał w spadku, czy zarobili go sami, bo im „siadło” kilka szczęśliwych lat albo kilka szczęśliwych strzałów inwestycyjnych. Ważne jest to, że wolnorynkowa narracja, która boi się inflacji jak zarazy, w istocie promuje nieróbstwo.
czytaj także
Ludziom, którzy mają zamiar normalnie pracować do emerytury, kilkuprocentowe wzrosty cen w niczym nie przeszkadzają, jeśli tylko wzrost płac za nimi przynajmniej nadąża. Przeszkadza zaś jedynie tym, którzy żyją z zachomikowanego kapitału. Odpowiedź lewicy na lament różnej maści liberałów, którzy załamują ręce nad wzrostem płac i zasiłków powodującym inflację, powinna więc być prosta – wam się zwyczajnie robić już nie chce!