Z doświadczeń przebywania latem w Ustce – mieście o statusie uzdrowiska.
Jeszcze kilka lat temu nie spodziewałem się, że cisza może stać się towarem. Jednak po spędzeniu części urlopu w Ustce (z powodów rodzinnych) zacząłem zastanawiać się, ile bym dał za ciszę lub przynajmniej za mniejszy hałas.
Najpierw omówię kilka przykładów degradacji przestrzeni publicznej i półpublicznej, które uznałem za zorganizowane celowo, wręcz instytucjonalnie i odbywające się przy (milczącym) przyzwoleniu, a nawet zadowoleniu wielu osób. Następnie przyjrzę się incydentalnym zachowaniom antyspołecznym osób indywidualnych, których przyszło mi w Ustce codziennie doświadczać.
Bary i restauracje – puszczanie głośnej muzyki w barach i restauracjach stało się w mieście standardem. Czarę goryczy przepełniło jednak to, co zobaczyłem i usłyszałem ostatniego dnia pobytu. Nad częścią sali przeznaczoną na zabawę dla dzieci (brawo!) powieszono największy na sali głośnik. Muzyka puszczana była z niego na tyle głośno, że nie było słychać dziecięcych krzyków. Celowe? Nie wiem. Ale to typowe o tyle, że w innych miastach spotykałem się z praktyką wieszania wielkich telewizorów nad kącikiem dla dzieci.
Muzycy uliczni – muzycy i performerzy rywalizują między sobą (oraz barami i szumem morza) o uwagę publiczności przy pomocy coraz głośniejszej muzyki. Uwielbiam muzyków ulicznych. Codziennie całą rodziną jesteśmy na występach wielu z nich. Płacimy za tę przyjemność. Ale kiedy przychodzi weekend, staramy się stawać coraz dalej od nich, bo stają się zbyt głośni. Kiedy jeden artysta kończy utwór, to przebija się muzyka grana przez kogoś całkiem odległego – niewidzialnego z miejsca, w którym go słyszymy. To nie jest negocjowanie wspólnej obecności w przestrzeni publicznej, lecz wojna na wzmacniacze!
Sklepy z odzieżą – zarówno sklepy sieciowe, jak i te stylizujące się na sieciowe, puszczają muzykę tak, żeby słychać ją było poza lokalem. Znamy to z galerii handlowych dużych miast, czyli te wyselekcjonowane i zestandaryzowane dla całych sieci handlowych playlisty z utworami udającymi przeboje, lecz będącymi co najwyżej coverami. Warunkiem wprowadzenia utworu na listę są niskie opłaty za jego odtwarzanie. Skutkiem ubocznym jest obrzydzenie sprzedawcom tej muzyki, skutkiem pożądanym – nawet jeżeli nie przepadamy za danego typu muzyką – jest to jak podrygujemy między regałami i kupujemy więcej, bo z uśmiechem. Natomiast w Ustce doszło do jakiejś deformacji tej techniki marketingowej, czego przykładem jest ulica Marynarki Polskiej. Tam też w czasie wakacji sklepy próbują zwrócić na siebie uwagę przechodniów przy pomocy muzyki. I jako broni używają pulsujących dźwięków niskotonowych, dosłownie miażdżąc nimi konkurencję.
Festiwale – bywają wydarzeniami, w stosunku do których warto ustawić sobie kalendarz urlopowy. My co roku sprawdzamy, kiedy w Ustce odbywa się festiwal sztucznych ogni i staramy się wtedy… nie przyjeżdżać. Ze sztucznymi ogniami związany jest pewien akustyczny paradoks, który odkryliśmy któregoś lata. Polega on na tym, że huk wystrzałów łatwiej znosi się w otwartej przestrzeni, gdy wyjdzie się z domu, żeby uczestniczyć. Ale ten sam huk odbija się od ścian budynków i potęguje się w ich wnętrzu do tego stopnia, że trudno jest znieść go komuś, kto akurat nie ma na to ochoty.
Imprezy i zabawki dla dzieci – zadziwiają. Nagromadzenie automatów dla dzieci jest przy promenadzie takie, że gdy się wejdzie między te maszyny z dzieckiem (a trudno jest nie wejść), to z trudem można tam z nim porozmawiać o tym, co widzi. Niektórzy rodzice wolą w ogóle nie przychodzić z dziećmi do wschodniej części Ustki z powodu tych zabawek, co się tylko za pieniądze bawią. Odbywają się też w Ustce bardziej ambitne imprezy przeznaczone dla dzieci. Przykładowo, niedawno na promenadzie dzieci mogły bawić się instrumentami muzycznymi (o ironio!). Tyle, że odbywało się to tuż obok koncertu rockowego. Przy wyjącej scenie, w otoczeniu kilkorga animatorów grających na bębnach, dzieci próbowały nie ogłuchnąć, jednocześnie testując różne instrumenty.
Myśliwce – ryk krążących w powietrzu myśliwców latających nisko z ponaddźwiękową prędkością jest czymś, czego doświadcza się nieczęsto. Ale mi się udało i to na plaży. W dniu, w którym hałas z innych źródeł zdawał się słabiej docierać do plaży. I na to także trzeba się przygotować. Ustka leży bowiem przy poligonie! Nie ma na Bałyku takich fal, żeby ich szum mógł wygłuszyć odgłosy strzelania lub samoloty.
Omówione dotąd przykłady były o tyle specyficzne, że hałas powstawał przez natężenie dźwięków, z których przynajmniej część usiłuje być miła dla ucha. Proces decyzyjny związany z ustawieniem takiego, a nie innego poziomu muzyki jest na ogół ukryty przez publicznością, klientami, przechodniami, mieszkańcami. Nie widać też (i nie słychać) niczyjego sprzeciwu wobec takiego stanu zanieczyszczenia hałasem. I dlatego część opisanych zjawisk sprawia wrażenie, jak gdyby dostosowanych do możliwości i wrażliwości odbiorców. Do niektórych osób trzeba mówić głośno, bo inaczej nie słyszą z powodu ubytków słuchu. To przekonanie o dostosowywaniu głośności przekazu do osób o najbardziej zniszczonych już przez hałas zmysłach wzmacniają we mnie wizyty w kinach. Rzadkie to wizyty, ale zawsze mam przy sobie chusteczki, żeby trochę zatkać sobie uszy i dopiero wtedy odczuwam względny komfort. Może drożej wyszłoby zapewnienie takim osobom aparatów słuchowych, ale PKB kraju wzrosłoby, gdy to się jednak udało.
Natomiast w kwestii zachowań antyspołecznych przywołam przypadki spontanicznego pojawiania się hałasu w trudnych do przewidzenia miejscach i czasie.
Objazdowe reklamy – to wlekące się każdą możliwą uliczką miasta pojazdy z nagłośnieniem. Z głośników lecą od lat takie same slogany, poprzedzone strasznym na ogół dżinglem. Kwestie estetyczne są tu tylko dodawaniem oliwy do ognia. Te ataki są zmorą Ustki, szczególnie dla rodziców małych dzieci, zwłaszcza jeśli ich pociechy właśnie próbowały zasnąć lub chwilę przedtem zasnęły. Promujące się w ten sposób „biznesy” należy oczywiście bojkotować i oczerniać, ponieważ jeśli zarządzający nimi nie mają poczucia odpowiedzialności za miasto, to nie mają go pewnie w kwestiach praw pracowniczych oraz rzetelnego płacenia podatków.
Zepsute motory i samochody – szczególnie gdy przyspieszają między domami, sprawiają, że nagły hałas kumuluje się w mieszkaniach do poziomu drgań szkła. Osoby, które celowo zmodyfikowały ustawienia pojazdów, żeby hałasować i robią to w nocy, poszukując na ulicach małego miasta okazji do gwałtownego przyspieszania, to dewianci. Wbrew pozorom są nieliczni, lecz są jak komary – jeden wystarczy, żeby zrujnować noc. A jeżdżą każdej nocy. Dewianci demonstrują swoją wrogość do społeczeństwa i brak poszanowania norm i zakazów (cisza nocna, ograniczenia prędkości), starają się przy tym pozostać anonimowi. Naruszanie hałasem granic intymności innych ludzi wydaje się dokładać do rozkładu więzi międzyludzkich i zaufania społecznego, ponieważ w wyniku ich zachowań u osób poszkodowanych rodzi się nienawiść. I jest to nienawiść do Innego, choć nigdy nie widziało się jego twarzy. Przelotność opresyjnej obecności dewiantów wyklucza możliwość natychmiastowej i równie spontanicznej reakcji na nią (zawsze jest za późno), więc nienawiść kumuluje się, procentuje – gotowa do zagospodarowania.
Muzyka – puszczana głośno w samochodach. Pozycjonuje kierowców i pasażerów pojazdów, którzy niby to puszczają ją tylko sobie. Ale basy zwykle podkręcone są tak, że całej okolicy dają do myślenia. Najprawdopodobniej ma to więc być sygnał oznaczający status społeczny – i rzeczywiście jest. Tyle że jest to manifestacja niskiego statusu społecznego (młodzi mężczyźni spod Ustki w starym samochodzie), ewentualnie postępów w poprawie swojej pozycji (mody mężczyzna spod Ustki sam w mniej starym samochodzie). Prawdopodobna wydaje się też hipoteza, że ta praktyka jest rodzajem komunikatu skierowanego do siebie i jest wypadkową próby podnoszenia niskiej samooceny kierującego pojazdem z uszkodzeniem narządów słuchu.
Przywołane przeze mnie przypadki składają się na zanieczyszczenie miasta hałasem. Jego ogrom starałem się przybliżyć szczegółowością opisu. Problem nie jest nowy, bo – przykładowo – już w starożytnym Rzymie zabraniano w mieście poruszania się po zmierzchu rydwanom i to właśnie ze względu na hałas. Co jest nowe, to przyzwolenie i pasywność społeczna w reakcji na hałas. Tego braku reakcji nie powinna uzasadniać rzekoma dbałość o estetyczny pluralizm miasta, bo miastu do niego daleko.
Zresztą, od czasu, gdy wyszło na jaw, że Amerykanie torturowali jeńców wojennych przy użyciu muzyki z Ulicy Sezamkowej, stało się powszechnie jasne, że nawet skądinąd przyjemne dla człowieka dźwięki potrafią sprawiać ból.
Zresztą dźwiękowych fal o określonej częstotliwości używa się do rozpraszania demonstrantów. Natomiast badacze codziennych skutków hałasu wskazują na to, że zanieczyszczenie hałasem jest niezwykle szkodliwe dla zdrowia publicznego, ale też dla gospodarki i dobrobytu społeczeństw. Ciągle rośnie liczba ludzi na świecie, liczba źródeł hałasu i ich moc. Nawet jeśli nie jest to hałas na groźnym dla słuchu poziomie, to podświadomie odbieramy go jako sygnał zagrożenia, nawet w trakcie snu! Nasze ciało jest alarmowane i przechodzi do trybu „uciekaj albo walcz”, co wpływa bardzo niekorzystnie na nasze nerwy, hormony i naczynia krwionośne.
Miasta nadmorskie w Polsce, a w szczególności opisywana tu Ustka i jej mieszkańcy, padły ofiarą zanieczyszczenia hałasem bez walki. Wynika to być może z tego, że podstawowym dobrem wspólnym, które komercjalizują, nie jest wcale cisza, lecz szum. O czym mówię?
Morza szum – jest prawdopodobnie jednym z najbardziej oczekiwanych i relaksujących doświadczeń urlopowych w miejscowości nadmorskiej. Niektórzy – tak jak ja – cenią sobie do tego gwar bawiących się ludzi oraz przyśpiewki i pokrzykiwania obnośnych sprzedawców. W Ustce trudno jest jednak skorzystać z uroków tzw. białego szumu (w rozumieniu potocznym), ponieważ na plaży stacjonują różnego rodzaju bary, sklepy i inne urządzenia festiwalowe, które próbują przebić się – każde ze swoją muzyką – przez szum fal, który jest dobrem wspólnym.
Prawo do miasta – mało kto chyba w Polsce wierzy w to, że jest alternatywa wobec hałasu. Cisza nocna raczej dość powszechnie uznawana jest za przeżytek. Policja zbiera skargi mieszkańców na jej zakłócanie przez knajpy i dyskoteki, ale dopóki daną lokalizacją nie interesują się banki, to skargi te nie wydają się mieć wpływu na wydawanie pozwoleń na sprzedaż alkoholu. Ewentualne kary za zanieczyszczanie miasta hałasem są tak znikome, że nie stanowią żadnej groźby dla zarabiających wielokrotnie więcej w ciągu jednej nocy dyskotek na łodziach czy barów. Hałas jest więc racjonalizowany jako koszt popularności danego miasta. Tyle, że te koszty ponoszą ludzie i zwierzęta wokół, a zyski są indywidualizowane. A drążąc dalej: gdzie mieszkają ci, którzy czerpią zyski, uspołeczniając koszty swojej działalności?
Hałas jest dziwnym zjawiskiem, szczególnie w Ustce, bo miasto ma przecież status uzdrowiska! Jednym z wymogów utrzymania takiego statusu jest zachowanie określonych standardów dotyczących hałasu. Normy dopuszczalnego hałasu reguluje Rozporządzenie Ministra Środowiska z dnia 14 czerwca 2007 r. w sprawie dopuszczalnych poziomów hałasu w środowisku . W uzdrowisku przy drodze poziom hałasu mierzony w przedziale czasu odniesienia równym 16 godzinom nie powinien przekraczać 50 decybeli! A w przypadku innych obiektów będących źródłem hałasu ten poziom (mierzony w przedziale czasu odniesienia równym 8 najmniej korzystnym godzinom dnia kolejno po sobie następującym) nie może przekraczać 45 decybeli. Nie sądzę, żeby Inspektorat Ochrony Środowiska prowadził takie pomiary. Ale jeśli tak i miasto mieści się w tych restrykcyjnych normach, to warto byłoby przyjrzeć się metodologii takich badań.
Większe miasta, takie powyżej 250 tysięcy mieszkańców, zobowiązane są tworzyć i aktualizować mapy zanieczyszczenia hałasem, zwane w Polsce dla niepoznaki „mapami akustycznymi”. To zobowiązanie nakłada na nie Dyrektywa Parlamentu Europejskiego 2002/49/EC (Environmental Noise Directive).
Wyciszanie przestrzeni publicznych przychodzi więc do nas z zewnątrz, najczęściej w postaci regulacji prawnych. Niestety cisza wielu osobom wciąż kojarzy się z opresją. I do takiego jej postrzegania prawdopodobnie przyczyniła się szkoła publiczna, uciszanie jest sposobem sprawowania władzy. I może właśnie dlatego opór w postaci demonstracji ulicznych i rewolucji wyrażają się w hałasie, np. Pots and Pans Revolution w Islandii. Szkoda, że niepokojąco rzadziej niż dawniej opór wyrażany jest we wspólnym śpiewie (wyjątkiem Krakowski Chór Rewolucyjny i niedawna rekonstrukcja rewolucji w Łodzi z 1905 roku).
Kultura ciszy, czyli ku pedagogice ogłuszanych
Cała tradycja pedagogiki krytycznej skoncentrowana jest na (od)dawaniu ludziom głosu. W opisanym powyżej kontekście zanieczyszczenia miast hałasem zdumiewająco i niepokojąco mogą brzmieć dzisiaj słowa Paolo Freire: „Istoty ludzkie nie są budowane w ciszy, ale w słowie, w pracy, w działaniu-refleksji.” Tyle, że w tej koncepcji ciszy, jako przejawu bezradności, Freire przeciwstawia ludzkie słowo, które jest zdolnością nazywania. Nie walczy przy pomocy mechanicznego hałasu-towaru z ciszą, jako możliwością azylu, namysłu i medytacji.
Obecną powszechną bronią zagłuszanych stało się wkładanie słuchawek. A więc technologii opresji używamy jako technologii wytchnienia. Taka jednostkowa izolacja umożliwia cielesną obecność wśród ludzi we wrogim, bo skażonym hałasem środowisku. Jednocześnie takie uniki przy pomocy słuchawek wytwarzają niewrażliwość na opresyjny hałas. Nie słysząc (dzięki ubytkom słuchu) lub słysząc swoje (dzięki słuchawkom) jesteśmy zwolnieni z konieczności wartościowania tego, co dzieje się we wspólnym świecie. Przy tym wszystkim jesteśmy w stanie zachować błogi i nieudawany już uśmiech. Dlaczego jednak izolować się mają ci, którzy mają prawo żyć w ciszy, a nie ci, którzy hałasują?
Niektórzy gotowi są za ciszę zapłacić. O tym, że jest taka potrzeba, może świadczyć niedawno opublikowana informacja, że rozważane jest wydzielenie stref ciszy w pociągach typu Pendolino. Sądząc po tym, ile serwisów podchwyciło ten temat i jak intensywnie był on komentowany, wydaje się, że potrzebę ciszy ludzie odczuwają wciąż lub odczuwają na nowo. A naukowcy prowadzą badania nad tym, na ile ludzie wyceniają ciszę. Robią to zapewne z intencją chronienia jej tak, jak chroni się majątek. Otwiera to jednak niebezpieczną możliwość znalezienia się kogoś, kto podkupi nam taką ciszę zdefiniowaną jako zasób.
Tym, którzy nie mają dokąd uciec przed hałasem ani czym zapłacić za ciszę, pozostaje do dyspozycji najtańsze narzędzie samoobrony – edukacja. Na początek najprościej jest porozmawiać o hałasie, czyli o tym, jakich dźwięków, kiedy i gdzie nie lubimy. I o decybelach.
Materiały edukacyjne, które znalazłem na stronie Noise Off, nie powinny sprawić problemu osobom, które nie czują się na siłach wyjaśniać, jak działają fale dźwiękowe. Następnie proponuję jak najszybciej skorzystać ze smartfonów i dołączyć do któregoś z projektów nauki obywatelskiej (citizen science). Okazuje się, że przy pomocy odpowiedniej aplikacji można przemienić telefon w detektor hałasu w mieście, dzięki czemu nawet niewielkie społeczności są w stanie budować mapy natężenia hałasu. Okazuje się, że dołączenie do grona uczestników-badaczy podnosi poziom zainteresowania tematem i wyostrza świadomość problemów z nim związanych. Mam nadzieję, że tak uzbrojeni przyjedziecie do Ustki testować swoje praktyki i teorie pedagogiki ogłuszanych. Jeżeli odzyskacie szum morza i ciszę lata w nadmorskich miejscowościach w Polsce, to trudy wyciszania metropolii nie będą wam już wtedy straszne.
Piotr Kowzan jest pracownikiem Instytutu Pedagogiki Uniwersytetu Gdańskiego. Pełna wersja tekstu została opublikowana na blogu Myśli na styku kultur.
**Dziennik Opinii nr 223/2015 (1007)