Kraj

Już zapomnieliśmy o torturach CIA?

Nie dziwię się politykom, którzy się wykręcają. Dziwię się nam.

Media w Polsce mają krótką pamięć, nie trzeba na to dowodów. Ale gdyby ktoś ich jednak potrzebował, to jeden z nich jest całkiem pokaźny: ma pięćset stron i nazywa się „Raport senackiej komisji ds. wywiadu: studium programu odosobnienia i przesłuchań CIA”. W skrócie: raport o torturach. O nich też jest ten tekst. O tym, co i jak szybko przestało nas po publikacji raportu interesować.

Raport był przygotowywany przez prawie pięć lat i choć prawdopodobnie większości z prawie siedmiu tysięcy stron zgormadzonych depesz, stenogramów i relacji nie przeczytamy nigdy (to jest: dopóki nie stracą klauzuli tajności lub nie opublikuje ich WikiLeaks), to i tak jest to jedno z najbardziej pogłębionych źródeł wiedzy o programie tortur realizowanym w XXI wieku przez najważniejszą światową demokrację, a przez kilka mniej ważnych demokracji popieranym. To prawda, że nie pada w nim słowo „Polska”, a „site blue”, czyli tajny ośrodek na terenie naszego kraju, nie jest wcale jego głównym tematem. Tylko czy to wystarczające powody, by zapomnieć, co raport o torturach faktycznie o nich mówi?

A mówi wiele. Kwestia tortur nadal oburza amerykańską opinię publiczną, która domaga się kar dla funkcjonariuszy służb, a od decydentów poniesienia odpowiedzialności politycznej.

Wiecie, kiedy odbył się ostatni protest organizacji pozarządowych i obywateli w amerykańskim Senacie dotyczący tortur? W poniedziałek. Polska, zdaje się, wciąż czeka na pierwszy. I nie bez znaczenia jest tu obojętność mediów.

Oto trzy powody, dla których nie powinniśmy o torturach zapominać i nie dać o nich zapomnieć odpowiedzialnym politykom.

1. „Rozszerzone metody przesłuchań”

Po pierwsze, tortury – nawet jeśli były „legalne”, czyli ich użycie wynikało z wcześniej zatwierdzonych protokołów – były stosowane w stopniu, który nie pozwala myśleć o nich jedynie jako „rozszerzonych metodach przesłuchań”, jak to swoim żargonie określa CIA. Pozbawianie snu przez blisko tydzień, „karmienie doodbytnicze” (co jest raczej eufemizmem na jeszcze gorzej brzmiące „wpychanie w odbyt różnych przedmiotów”) i groźby gwałtu (także na członkach rodziny), „udawane egzekucje” i podtapianie przez waterboarding: ile z tych działań faktycznie pozwala kogoś skutecznie przesłuchać? Na jakie nowe informacje i strategiczne niuanse można liczyć, jeśli podtapia się kogoś po raz 183 – słownie: sto osiemdziesiąty trzeci raz – jak Chalida Szejka Mohammeda, jednego z podejrzanych o odgrywanie ważnej roli w siatce Al-Kaidy?

Jeśli ktoś po takiej dawce tortur dalej nie przynosi przesłuchującym pożytku, to dlatego, że albo zdążył już zwariować, albo nigdy poszukiwanych informacji nie miał, albo jeszcze nie zaczął przekonująco kłamać. Raport w sprawie tortur pokazuje, że w przypadku „rozszerzonych metod przesłuchań” sprawdzały się te wszystkie ewentualności – ludzie wariowali, nie mówili nic sensownego lub w końcu zaczynali kłamać.

Czy potrzeba kolejnych tortur, by się przekonać o ich nieskuteczności? Odpowiedź dali lata temu sami oficerowie amerykańskiej armii, którzy byli przesłuchiwani przez koreańskie czy wietnamskie służby, od których zresztą CIA podłapała część pomysłów. Pierwszy ze znanych wewnętrznych dokumentów CIA, w którym mowa o tym, że tortury przynoszą skutek odwrotny od zamierzonego – torturowani zaczynają zmyślać i mówić wszystko, co tylko może zainteresować torturujących – pochodzi z 1963 roku. Od tamtego czasu wiele wody upłynęło w Potomaku, na tyle dużo, że nawet najbliżsi doradcy Georga W. Busha i republikański kontrkandydat Obamy, John McCain (kiedyś sam więzień wojenny), zdążyli powiedzieć, on the record, że tortury nie przynoszą efektu. Tylko że CIA udawało, że tego nie wie. Raport to potwierdza. Jak więc można twierdzić, że działania w Polsce przysłużyły się w skutecznej wojnie z terroryzmem? Sami Amerykanie w to nie wierzą, czemu więc my mamy? To, w czym Polska brała udział, było skutecznym narzędziem męki, ale nie wywiadu.

2. Abu Zubajda

Michael Hayden, dyrektor CIA z czasów „wojny z terroryzmem”, twierdził w 2007, zeznając przed tą samą komisją, która później raport przygotowała, że jeden z czołowych więźniów, Abu Zubajda – przetrzymywany w Polsce – odmawia współpracy i „skutecznie stawia opór” torturom, przez co nie udaje się wydobyć od niego informacji o znaczeniu wywiadowczym. Haydenowi udało się po trzykroć powiedzieć prawdę, nie mówiąc jej ani razu.

Zubajda nie mógł powiedzieć nic znaczącego, bo wszystko już powiedział, zanim tortury się zaczęły. Potem rzeczywiście „odmawiał współpracy”, bo był torturowany tak regularnie, że nawet to przestało robić na nim wrażenie. Jeden z cytowanych przez raport oficerów CIA zeznał, że w pewnym momencie Zubajda szedł na tortury tak posłusznie, że nawet nie trzeba było wydawać żadnych komend, wystarczyło sugestywne spojrzenie. Hayden upierał się jednak, że bez „nowego podejścia” do przesłuchań niczego się od niego nie dowiedzą, więc Zubajdę zamknięto na 47 dni, dopóki na miejscu nie znalazła się kolejna ekipa, która miała go przesłuchiwać. Informacje, których udzielił przez cały czas przetrzymywania, były bezużyteczne. Hayden całkiem dosłownie poprosił więc komisję senacką o więcej czasu, bo wiedział, że dotychczasowe tortury nie dały CIA nic, co można by przed tą komisją bronić.

Zubajda nie mógł udzielić użytecznych informacji, bo nie był – wbrew temu, co o nim mówiono przez lata – „prawą ręką bin Ladena”. CIA podejrzewała, że jest ważną osobą w siatce terrorystycznej oraz dowodził obozami szkolenia bojowników, ale wycofała się z tego na dwa miesiące przez rozpoczęciem tortur: ustaliła, że prawdopodobnie szkolił on terrorystów, ale nie dla Al-Kaidy, nie w Iraku i nie w związku z 11 września. Mimo tego nie zrezygnowano z przesłuchań. Zubajda coś bredził, a śledczy prowadzili przesłuchanie tak, aby w końcu dało się połączyć to, co słyszą, ze szkoleniem rekrutów Al-Kaidy, choć nie mieli złudzeń co do jego faktycznej pozycji. W terrorystycznej hierarchii był co najwyżej woźnym. Sam Departament Sprawiedliwości USA, oddalając petycję habeas corpus obrońców Zubajdy, przyznał to w swojej odmownej odpowiedzi.

Później pojawiły się także podejrzenia, potwierdzone przez wysokich stopniem funkcjonariuszy FBI czy dziennikarza śledczego Rona Suskinda, że Zubajda nie tylko stracił zdolność współpracy w wyniku tortur, ale był niestabilny psychicznie na długo przez pojmaniem i zamachami z 11 września 2001. „Washington Post” pisał o tym już w roku 2007. Dokumenty podają także, że obrażenia wojenne, które odbiły się na kondycji psychicznej Zubajdy, podejrzany odniósł jeszcze w latach 90.

Mimo tego na zeznania Abu Zubajdy powoływano się wiele razy, włączając je do oficjalnych dokumentów amerykańskiej administracji.

Były przedstawiane na wielu konferencjach prasowych i w wypowiedziach Białego Domu jako koronny argument za inwazją na Irak, za użyciem tortur i za skutecznością „wojny z terroryzmem”. Dziś adwokatka Abu Zubajdy domaga się na stronach brytyjskiego „Guardiana”, by jej klient mógł choćby uzyskać status oskarżonego w świetle amerykańskiego prawa i by to sąd ocenił jego pocztalność i znajomość sprawy, w której rzekomo samego siebie i innych obciążył.

Część tortur miała miejsce w Polsce. To właśnie Abu Zubajda jest jednym z dwóch podejrzanych, którym zgodnie z decyzją Europejskiego Trybunału Praw Człowieka należy się od naszego kraju odszkodowanie. Dalsze postępowanie polskiego rządu i instytucji europejskich wobec Abu Zubajdy będzie miało dalekosiężne konsekwencje, włącznie z wciąż odraczaną decyzją o zamknięciu Guantanamo. Czy w świetle tego dalej możemy zachowywać się tak, jakby tortury były tylko sprawą Amerykanów?

3. Piętnaście milionów

Leszek Miller powtarzał po ujawnieniu raportu CIA, że „polscy oficerowie nikogo nie torturowali”. To pewnie prawda. Byłoby jednak naiwnością wierzyć, że oznacza to niewiedzę i niewinność polskich służb.

Wspomniany już „Washington Post”, gazeta nierzucająca pomówień lekką ręką, o 15 milionach dla Polski pisał po raz pierwszy kilka lat temu. W raporcie Senatu czytamy o władzach pewnego państwa, które za bliżej nieokreśloną kwotę zaczęły być ugodowym i małomównym sojusznikiem w operacji przetrzymywania więźniów. Ktoś na wysokim szczeblu tę decyzję podjął, ktoś te 15 milionów wziął, a ktoś inny tak czy inaczej tę łapówkę za tortury wydał. To blisko 50 milionów złotych.

A problem jest większy niż same pieniądze, bo chodzi o zrzeczenie się suwerenności i zupełnie dziś na chłodno przyjmowane założenie, że skoro oddaliśmy Amerykanom kawałek polskiej ziemi, to właściwie nie nasza sprawa, co się tam działo. Fakt, że Polskę – używając słów Józefa Piniora – „zbananizowano”, przeszkadza tak samo mocno wyborcom lewicowym i prawicowym.

Oczywiście można, jak uwikłani politycy, deklarować niewiedzę, ale dużo trudniej robić to z pieniędzmi schowanymi za plecami. A jeszcze trudniej, gdy ktoś przypomni, że strona polska zainwestowała w klatki przygotowane na wymiar, tak by można było w nich przetrzymywać ludzi, oraz wykonała szereg prac przy samym tajnym ośrodku. Co jeszcze zrobiono? Do czego posłużyły pieniądze, a co było tradycyjną polską gościnnością? Nie dowiemy się, jeśli nie będziemy pytać.

Cisza po burzy?

Przypominaliśmy już w Dziennika Opinii, kto upierał się, że żadnych więzień u nas nigdy nie było, a kto twierdził, że nic nie wie. Jak mówi amerykańskie przysłowie: możesz oszukać jedną osobę jeden raz, ale nie wszystkich za każdym razem. Rolą mediów jest patrzenie władzy na ręce, a nie podtykanie jej mikrofonu pod nos, by mówiła, co chce. Nie dziwię się politykom, którzy sprawnie zdążyli się wykręcić od odpowiedzialności. Dziwię się jednak nam, dziennikarkom i dziennikarzom, że tak łatwo się daliśmy na to nabrać.

Może naprawdę już uznaliśmy, że wpis z bloga Magdaleny Ogórek, tweet Piotra Dudy i konferencja Adama Hofmana interesują nas bardziej niż dokonywane na terenie Polski zbrodnie. Ja jednak wciąż podarowałbym sobie choć jeden news dziennie o dzieciach Korwin-Mikkego i jego przysypianiu w europarlamencie, żeby w zamian spróbować się dowiedzieć, co się naprawdę działo w Kiejkutach i co się stanie z ludźmi, którzy dali zgodę na tortury. I gdzie jest nasze 15 milionów.

Czytaj także:

Barbara Nowacka: Blue hotel

 

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Dymek
Jakub Dymek
publicysta, komentator polityczny
Kulturoznawca, dziennikarz, publicysta. Absolwent MISH na Uniwersytecie Wrocławskim, studiował Gender Studies w IBL PAN i nauki polityczne na Uniwersytecie Północnej Karoliny w USA. Publikował m.in w magazynie "Dissent", "Rzeczpospolitej", "Dzienniku Gazecie Prawnej", "Tygodniku Powszechnym", Dwutygodniku, gazecie.pl. Za publikacje o tajnych więzieniach CIA w Polsce nominowany do nagrody dziennikarskiej Grand Press. 27 listopada 2017 r. Krytyka Polityczna zawiesiła z nim współpracę.
Zamknij