Być może ministerstwo wychodzi z założenia, że tylko 10 proc. naukowców w Polsce ma dość talentu, by badać i odkrywać, a reszta tylko pierdzi w fotele. Jednak prawda jest taka, że dofinansowania nie dostają projekty wysoko oceniane przez grono międzynarodowych ekspertów, którzy uważają, że powinny być realizowane.
Dlaczego jest tak źle, skoro miało być pięknie? Co prawda fakt, że elektryk został ministrem nauki, od początku budził wątpliwości badaczy i akademików, ale wiadomo, że niektórzy ministrowie są tylko od tego, żeby chodzić i się uśmiechać. Szczęśliwie wiceministrami zostali naukowcy i wykładowcy, w tym nasz redakcyjny kolega Maciej Gdula. Oczekiwania były duże. Po Czarnku może być tylko lepiej, czyż nie?
Niestety, rządzący postanowili podać to w wątpliwość. Zacznijmy od Narodowego Centrum Nauki. Naukowcy od lat alarmują o stagnacji budżetu na granty. Tymczasem koszty badań podstawowych, szczególnie w naukach ścisłych i biologicznych, nieustająco rosną. W efekcie na pozytywne rozpatrzenie grantów może liczyć coraz mniej naukowców i naukowczyń. Zdarzały się lata, gdy dofinansowane było 25–30 proc. wnioskowanych projektów. Obecnie bywa, że pieniędzy starcza dla 8,06 proc., jak w konkursie OPUS, czy 10,73 proc. w przypadku PRELUDIUM.
czytaj także
Tymczasem wydaje się, że nie ma lepszego sposobu na rozwój nauki niż dofinansowywanie najlepszych pomysłów. Być może ministerstwo wychodzi z założenia, że tylko 10 proc. naukowców w Polsce ma dość talentu, by badać i odkrywać, a reszta tylko pierdzi w fotele. Jednak prawda jest taka, że dofinansowania nie dostają projekty wysoko oceniane przez grono międzynarodowych ekspertów, którzy uważają, że powinny być realizowane. Ale nie będą, bo nie ma pieniędzy. Dlatego z pewnym zdziwieniem przeczytałem w wywiadzie z wiceministrem Gdulą, że „ciągłe powtarzanie, że potrzeba więcej pieniędzy, nie jest odpowiedzią”.
Nauka jedną z niewielu szans na konkurencyjność Polski
Trochę jednak jest. Jak zauważa jeden z komentatorów tegoż wywiadu: „Budżet jednego Uniwersytetu Harvarda to połowa wszystkich polskich nakładów na naukę i badania. Startujemy w wyścigach F1 maluchem, więc i efektów niet”. Jak czytamy na Forum Akademickim: „Kilkanaście lat temu Polska podjęła zobowiązanie, że w 2020 roku finansowanie sfery B+R w naszym kraju osiągnie poziom 1,7 proc. PKB. Tak się nie stało do tej pory. […] o ile unijna średnia nakładów na B+R wynosi 2,26 proc. PKB, to w Polsce na ten cel przeznaczamy tylko 1,44 proc. PKB”.
Oczywiście pamiętam, że ministerstwo dorzuciło 200 milionów do NCN. Jednak po latach stagnacji jest to kropla w morzu potrzeb. Rozumiem, że PiS-owi mogło nie zależeć na rozwoju nauki, bo wolało wspierać ciemnogród. Nie rozumiem natomiast, dlaczego rzekomo postępowe i liberalne władze nie widzą, że finansowanie badań podstawowych i nierzadko przełomowych projektów jest jedną z niewielu szans dla Polski, aby jej główną przewagą konkurencyjną nie była tania siła robocza. Już dziś tę przewagę musimy sprowadzać z zagranicy – w postaci migrantów.
Czuję, jakbyśmy wrócili do czasów poprzednich rządów PO. Wtedy też na nic nie było pieniędzy. Kaczyński jakoś znalazł. A teraz znowu nie ma. Czasem warto zainwestować, żeby potem zarobić. Wystarczy zlikwidować IPN i cyk. Mamy dodatkowe 650 milionów na rozwój nauki, zamiast na kult żołnierzy wyklętych (dzięki twórcy marki Red is Bad wiemy, jak to się kończy – niczym prawdziwy żołnierz wyklęty Paweł Szopa jest ścigany listem gończym).
500 milionów bez przetargu dla twórcy odzieży patriotycznej. Na to są pieniądze. Na górnictwo też. Całe dziewięć miliardów. Czy lepiej wspierać ginącą branżę, czy rozwój badań?
czytaj także
Dodatkowo postanowiono ograniczyć możliwości rozwoju najlepszym naukowcom. Nie możesz ubiegać się o więcej niż dwa granty. To znaczy, jak jeden masz, a o drugi się starasz, to nie możesz już aplikować na trzeci. Nieważne, że proces trwa wiele miesięcy, a szansa, że zostaniesz wybrany, przy poziomie dofinansowania 10 proc. projektów jest niewielka. Masz więcej pomysłów? Zapisz sobie w pamiętniczku i poczekaj trzy lata. Oczywiście przeciwko temu również protestują naukowcy.
Taka podwyżka, że właściwie obniżka
Pamiętacie, jak za Gowina triumfalnie ogłaszano powroty polskich naukowców z zagranicy? Ciekawe, czy ich pożegnania będą równie hucznie obchodzone. Blisko rok temu prawie sto stypendystek i stypendystów Fundacji Nauki Polskiej, z których większość prowadziła badania za granicą, apelowało: „Obawy dotyczące przyszłości NCN mogą skłonić wielu utalentowanych Polaków do poszukiwania możliwości rozwoju poza granicami Polski”. Podobne listy wysłali do premiera i ministra nauki również laureatki i laureaci grantów Europejskiej Rady ds. Badań oraz stypendium Ministra Edukacji i Nauki dla wybitnych młodych naukowców. Co robi liberalny i postępowy rząd? Sugeruje, że mogą się od razu pakować. Budżet NCN w przyszłym roku nie ma być realnie zwiększony. Przecież nie mamy żadnej inflacji, humanistom wystarczy zeszyt, długopis i biblioteka. Mikroskopy, laboratoria, zderzacze hadronów, a może nawet kosmodromy? Po co to komu. Mądry Polak to i na drzwiach od stodoły poleci w kosmos. Nie umiecie? To państwu już dziękujemy.
Po co komu nauka? Nie wystarczy, że jesteśmy europejskim liderem w produkcji cebuli i kurczaków? Umiemy też uprawiać jabłka, a w eksporcie ziemniaków wyprzedzają nas tylko Niemcy. Kto nie kocha ziemniaków, niech się zapadnie pod ziemię. Elektrownię jądrową mogą nam wybudować Amerykanie albo Japończycy, polskie samochody elektryczne będą na chińskiej licencji. Za ziemniaki, cebulę i kurczaki kupimy sobie wszystko. Niczego więcej nam nie trzeba. Tak nam dopomóż Bóg.
Polityczne skutki kwantowej rewolucji. Jak fizyka zobojętniała na filozofię
czytaj także
Żarty żartami, ale przecież budżet na naukę ma wzrosnąć o 8 proc., a inflacja wynieść zaledwie 6,6 proc., więc jakiś progres chyba jest. Ale trochę nie wiadomo gdzie, bo jak się policzy, to wychodzi, że wzrost budżetu wyniesie 5 proc. Czyli mniej niż spodziewana inflacja. Tymczasem wzrost PKB wynieść ma 9 proc. Taka podwyżka, że de facto obniżka. Gdzie są te brakujące 3 proc., które mają być na naukę, ale nie ma ich w budżecie? Na razie wielu pracownikom naukowym pozostaje pracować za pensję minimalną. Niektórym instytutom PAN-owskim dotacja strukturalna od MNiSW kończy się już w połowie roku. Jeśli ich pracownicy nie zdobyli grantów, które zdobyć może tylko żenujący odsetek, to nie wiem, co robią. Czy głodzenie nauki ma służyć jej efektywności? Najbardziej płodny jest naukowiec głodny?
Co zrobić, by PAN funkcjonował lepiej?
Nie bądźmy jednak takimi materialistami. Pieniądze nie są najważniejsze. Najważniejsze są relacje, współpraca, zgoda. Pięknie mówił Maciej Gdula: „Jesteśmy otwarci i na zmiany, i na negocjacje, i na krytykę. Tak myślimy o nauce i o tworzeniu prawa. Każdą merytoryczną uwagę popartą sensownymi argumentami uwzględnimy w dalszych pracach”. To bardzo fajnie, ale niestety odnoszę inne wrażenie. Dlaczego właściwie nie było konsultacji przed ogłoszeniem projektu ustawy o PAN? Nie jest tajemnicą, co trzeba zrobić, żeby funkcjonował lepiej. Wystarczyło zapytać. Nawet ja to wiem. Oprócz zwiększenia finansowania trzeba wywalić trochę dziadersów na emeryturę i zamknąć parę instytutów.
Wspierać rozwój zdolnych badaczy, a tym, którzy zajmują się wyłącznie knuciem, obrażalstwem i korzystaniem z zakładowej stołówki, podziękować. Sam minister Gdula sensownie o tym mówi. Niestety w ustawie wygląda to inaczej. Nie bardzo wiadomo, czemu ma służyć ten projekt i jaki jest jego sens ani nawet kto jest jego autorem. Nie wie tego nawet prof. Ewa Łętowska, a na kwestiach ustawodawczych trochę się chyba zna. W artykule dla „Wyborczej” zauważa, że „ministerialny projekt prowadzi do centralizmu i biurokracji”.
Wygląda na to, że proponowana reforma niczego nie rozwiązuje, a jeszcze bardziej psuje to, co jest. Realne stają się obawy, które na głos wypowiada prof. Jacek Kuźnicki – że „chodzi przede wszystkim o to, by zwiększyć nadzór polityczny nad działalnością PAN i jej jednostek, jej finansami oraz przejąć zarządzanie majątkiem PAN”.
Być może plotka o tym, że Włodzimierz Czarzasty przyszedł do Tuska z listą nazwisk działaczy, którym trzeba zapewnić intratne posady, nie jest prawdziwa. Jednak wybryki nowych pracowników Sieci Badawczej Łukasiewicza każą podejrzewać, że coś jest na rzeczy. Nowo powołany dyrektor (i polityk KO) w radomskim instytucie naukowym należącym do Łukasiewicza został wyprowadzony przez ochronę z meczu o Superpuchar Europy. Zastępca dyrektora w Polskim Ośrodku Rozwoju Technologii pojechał na urlop do Słowenii służbowym samochodem, a za benzynę płacił służbową kartą. O politycznych naciskach w PORT mówią kolejni naukowcy. Cytuję: „Nepotyzm, kolesiostwo, brak kierunków rozwoju”. To właśnie ta instytucja dostała nakaz zatrudnienia Bartłomieja Ciążyńskiego, który tak szybko się zwolnił, bo zdążył zostać wiceministrem sprawiedliwości (sic!), ale niestety nikt mu nie powiedział, że nie można jeździć na urlop służbową limuzyną. Takie są efekty zbyt szybkiego rozwoju kariery, że człowiek po prostu nie wie, ile i jak można kraść.
„Więcej dyskusji, więcej negocjacji i więcej zgody” – ale kiedy?
Tymczasem nauka to bieg długodystansowy, a jednocześnie sport wyczynowy. Jak mówi szefowa jedynego nowego instytutu PAN stworzonego w ciągu ostatnich 25 lat: „Walczymy o to, aby nasza gospodarka była choć trochę oparta na wiedzy. […] Ale żeby mieć wyczynowych sportowców, trzeba stworzyć dobre warunki juniorom i młodzikom, które pozwolą części z nich na granie w lidze światowej. Proponowana przez ministerstwo reforma tego nie przewiduje, więc nie będzie naukowego skoku”.
czytaj także
Co prawda ministerstwo donosi, że Sieć Badawcza Łukasiewicza już od początku swego istnienia mierzyła się z licznymi nieprawidłowościami i bywały w niej komórki składające się z samych dyrektorów i ich zastępców. Pytanie jednak, czy rządząca koalicja rzeczywiście musi iść drogą wytyczoną przez swoich konkurentów, albo wręcz ich przebijać? Czy naprawdę zamiast wspierania rozwoju nauki, chcemy wspierać rozwój dobrze płatnych stanowisk dla działaczy partyjnych? Czy rzeczywiście chcemy reformować PAN, żeby znaleźć posady dla kolegów, których nie udało się umieścić gdzieś indziej? Mam nadzieję, że to pytania retoryczne, a obawy moje, jak i wielu naukowców, są zupełnie bezpodstawne. Jednak są one powszechne, bo już 150 akademików podpisało się pod listem wyrażającym nadzieję, że ta ustawa to jedynie zaproszenie do dyskusji, i zwracającym uwagę, że reforma tylko pogorszy sytuację, która i tak nie jest dobra.
Dlaczego ministerialny projekt jest tak odległy od propozycji eksperckich? Dlaczego nowy prezes Sieci Badawczej Łukasiewicz jest młodszy ode mnie i ma mniej doświadczenia i kompetencji niż – daleko nie szukając – moja dziewczyna? Nie wspominając o mojej kuzynce, która pracuje tam od 2020 roku, aktualnie jako wiceprezeska ds. organizacji, i z pewnością każdemu nowemu dyrektorowi dobrze by wytłumaczyła, że autem służbowym nie jeździ się na wakacje. Jednak pewnie nie będzie miała okazji, bo przy tej atmosferze dostanie wypowiedzenie, jak tylko wróci z macierzyńskiego. To tyle, jeśli chodzi o merytokrację. Jakkolwiek całym sercem wspieram młodzież, to warto zauważyć różnicę między wspieraniem a wykorzystywaniem. Tymczasem pozostaje nam domniemywać, że ktoś bardziej kompetentny i doświadczony (nie tylko w strukturach partyjnych przybudówki PSL-u) mógłby się lepiej opierać politycznym naciskom i nie zatrudniać na stanowiska z miesięczną pensją 40 tys. osób, które nie wiedzą, że nie wolno kraść benzyny.
Takie proste, a takie trudne. „Będzie więcej dyskusji, więcej negocjacji i więcej zgody. Mniej zakulisowych gier i załatwiania spraw w gabinetach” – mówi wiceminister nauki Maciej Gdula o planowanej reformie Polskiej Akademii Nauk. Lubię Maćka i rzeczywiście widzę, że jest dyskusja. Ale głównie o tym, dlaczego planowana reforma nie ma sensu, a ministerstwo nie chce rozmawiać z naukowcami. Powstało na ten temat już bodaj kilkadziesiąt tekstów. Niestety nie widziałem ani jednego, który by ją popierał, więc obawiam się, że do zgody jeszcze daleko.
czytaj także
Na razie chciałbym zobaczyć negocjacje. Poniekąd zostałem nawet do nich wywołany. Profesor Dariusz Jemielniak, wiceprezes PAN, napisał na X: „Gdyby los PAN miał się rozstrzygnąć w wyniku walki w oktagonie, gotów jestem stanąć w szranki z min. Gdulą, ale liczę na odpowiednią gażę z PPV oraz nie akceptuję zastępstw, bo jeszcze bym dostał w papę od @JasKapela”. Niestety, w tej sprawie nie mogę wesprzeć Maćka, ale obserwując działania Ministerstwa Nauki, odnoszę wrażenie, że walka w oktagonie byłaby obecnie najbardziej merytorycznym ze sposobów na rozstrzygnięcie losów polskiej nauki. Obawiam się jednak, że do tego nie dojdzie. Jak donosi wiceprezes Jemielniak, negocjacje są tak otwarte i szerokie, że minister nauki nie zgadza się nawet na dyskusję z nikim z PAN-u.
P.S. Wtem: Na Zgromadzeniu Ogólnym PAN Dariusz Wieczorek zapowiedział, że wszystkie kontrowersyjne zapisy ustawy zostaną zlikwidowane, a sensowne rozwiązania będą wypracowywane przez zespoły. Pożyjemy, zobaczymy. Trudno, żeby na takim spotkaniu minister powiedział co innego, bo przynajmniej niektórzy spośród naukowców trenują sztuki walki i słyszałem, że nie zawahają się swoich umiejętności użyć dla dobra nauki. Pytanie, czemu nie można było zrobić szerokich konsultacji przed ogłoszeniem projektu, pozostaje otwarte. Zdaje się, że o partycypacji pisaliśmy na lewicy już ponad dekadę temu, a jeśli w Bibliotece Sejmowej brak odpowiednich lektur, to chętnie prześlemy.