Społeczeństwo potrzebuje wroga, który jest odpowiedzialny za całe zło. „Lewactwo” się do tego świetnie nadaje – mówi Łukasz Drozda.
Krzysztof Lepczyński: Kim jest „lewak”?
Łukasz Drozda, autor książki „Lewactwo. Historia dyskursu o polskiej lewicy radykalnej”: „Lewakiem” może być niemal każdy, łatwiej nawet się zastanowić, kto właściwie „lewakiem” być nie może. „Lewakami” są nie tylko ludzie o poglądach, które określimy jako lewicowe, ale też przedstawiciele wszelkich ideologii jakoś kojarzonych z postępem albo innych dalekich od prawicy. Nieraz zresztą „lewakami” określani są prawicowcy, jeżeli nie mieszą się w kategorii najbardziej ekstremistycznej prawicy.
Co decyduje, że ktoś zostaje nazwany „lewakiem”?
o zależy od światopoglądu osoby, która używa tego określenia. Co innego będzie definiować „lewaka” dla profesorskiego antykomunisty, a co innego dla młodego fana Janusza Korwin-Mikkego. W przypadku tego pierwszego chodzi bardziej o kwestie kulturowe, a w przypadku korwinisty o poglądy gospodarcze. Lewicę można definiować światopoglądowo i gospodarczo, a „lewactwo” zbiera inwektywy z obu tych płaszczyzn.
Jednak bardziej użytecznym komponentem „lewactwa” wydaje się być ten światopoglądowy.
On najbardziej angażuje emocjonalnie i w najmniejszym stopniu opiera się na merytorycznej argumentacji, przez co łatwo dzieli ludzi. Polska prawica ma ogromny problem z poglądami gospodarczymi, co widać w ogromnej niekonsekwencji prawicowych mediów, które z jednej strony sprzyjają związkom zawodowym i stawiają SKOK-i w opozycji do żarłocznych banków, a z drugiej są niechętne opodatkowaniu i absolutnie uświęcają własność prywatną. Podobnie jest w przypadku nowego rządu PiS, którym straszono jako socjalnie populistycznym zagrożeniem dla wolnego rynku. Finalnie jego wicepremierem został bankier i były prezes rady nadzorczej Konfederacji Lewiatan. Dużo łatwiej więc skupić się na sprawach światopoglądowych. Właściwie nie wiadomo, czym jest „ideologia gender”, prócz tego, że straszną bzdurą, przez co łatwo nią szafować i za jej pomocą w jednym szeregu stawiać Donalda Tuska i trockistów.
Słowa „lewak” używają tylko ludzie o skrajnych poglądach, czy także przedstawiciele mainstreamu?
Jedni i drudzy. Co jest paradoksalne, bo teoretycznie to określenie nie może być używane jako kategoria neutralna. To forma obelgi, nawet w warstwie swojego źródłosłowu. Pojęcie mające kogoś umniejszyć, zdeprecjonować i nie powinno być traktowane neutralnie, choć w głównonurtowym ujęciu „lewak” to lewicowy radykał, ale niekoniecznie ma to na celu ośmieszenie kogoś. W ustach osób bardziej radykalnych określenie kogoś „lewakiem” jest jednoznaczną obelgą.
Uwielbienie dla tego pojęcia bierze się z tego, że nikt nie chce być postrzegany jako ekstremista. Stąd prawicowi radykałowie lubują się w projektowaniu własnych mentalnych postaw na przeciwników. W ich ujęciu głównym przeciwnikiem są „lewacy”. I „lewakami” są też dla nich osoby niezwiązane z lewicowością, na przykład liberałowie. To stara zasada, że im wróg bliżej, tym jest gorszy i tym bardziej chcemy mu przyłożyć.
Bywa, żeby lewicowiec nazywa drugiego „lewakiem”?
Dawniej to pojęcie raczej nie było spotykane w kręgach nowej lewicy, alternatywnych dla dusznego, radzieckiego marksizmu. Przez to, że stało się taką obelgą, w kręgach lewicowych bywa żargonowym, dowcipnym określeniem, które zostało zaimportowane z dyskursu prawicowego, który to przejął je z kolei od… stalinistów.
Wielu lewicowców reaguje na to określenie alergicznie, nie chcą dać się obrażać. A inni przekonują, żeby „lewaka” oswoić.
Zaczynając pracę, skłaniałem się ku temu pierwszemu podejściu, bo trzeba oczyścić język z demagogicznych kategorii, które odbierają wiarygodność politycznemu przeciwnikowi, a samej lewicy rację bytu. Ale oswajając się z tym pojęciem, stwierdzałem: po co kruszyć kopie? Po co się upierać, skoro ten termin staje się coraz bardziej powszechny? Wiele razy w języku polityki terminy, które miały być obelgą, stawały się powszechnie akceptowane. Mam duże problemy z udzieleniem jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie.
Skąd rosnąca popularność „lewactwa”?
Do tej pory słowem kluczem była „komuna”. Jednak przeszło ćwierć wieku od upadku realnego socjalizmu coraz trudniej mówić, że to ubecy i komuniści są realnym zagrożeniem. Po śmierci Czesława Kiszczaka jest to jeszcze trudniejsze. Zaczęto przywoływać zatem inne kategorie. „Lewactwo” jest pojęciem, którego używają głównie młodzi ludzie. Panika przed „lewactwem” bierze się z tego, że „komuna” staje się mitycznym tworem. Zafascynowani „żołnierzami wyklętymi” gimnazjaliści i licealiści, wykrzykujący 1 marca na ulicy Rakowieckiej, czego to nie zrobią czerwonej hołocie, mają jeden podstawowy problem: postkomuniści po prostu wymierają.
A ile tego „lewactwa” w Polsce jest?
Pokazują to wyniki wyborów. I fakt, że Partia Razem osiągnęła umiarkowany sukces, a jest nim nie tyle wejście do Sejmu, ile otrzymanie subwencji budżetowej. Lewicowych organizacji jest mało, a te najbardziej radykalne są ze sobą skłócone. Można mówić o sieci lewicowych organizacji, o nielicznych squatach, o Krytyce Politycznej, którą wielu ludzi nie wiedzieć czemu utożsamia z lewicą radykalną. Ale jeśli porównać to do liczebności organizacji prawicowych, a lewicowe demonstracje choćby do Marszu Niepodległości, różnicę widać wyraźnie.
Łatwo przylepiać łatkę „lewaka”, skoro skrajna lewica praktycznie w Polsce nie istnieje.
Ona nie istnieje, choć to, kto występuje na scenie partyjnej czy w wyborach, nie jest do końca obiektywną kategorią. Często ruchy skrajnie lewicowe odrzucają strategię demokratyczną i nie starają się o udział w wyborach. Oddzielną sprawa jest to, że skrajna lewica w Polsce nie miałaby szans na start w wyborach, bo nie zebrałaby wystarczającej liczby podpisów. Nie przypadkiem więc w wyborach nie startuje nikt, kogo można nazwać skrajną lewicą.
Nazywana „lewacką” Partia Razem jest ugrupowaniem socjaldemokratycznym. Radykalnym wprawdzie jak na socjaldemokrację, ale jednak nie dąży do rewolucyjnego zniesienia aktualnego porządku. A Janusz Korwin-Mikke, którego partia w wyborach uzyskała zbliżone poparcie, jednoznacznie mówi, że chciałby przywrócenia monarchii i likwidacji przynajmniej połowy aparatu państwowego. Mówiąc o małżeństwach homoseksualnych i progresji podatkowej, Partia Razem mieści się zdecydowanie bliżej politycznego centrum. To nie są postulaty rewolucyjne, zwłaszcza jeśli spojrzymy na Europę Zachodnią, do której dążymy.
Skoro prawica ma tak silną pozycję, dlaczego kompulsywnie wyzywa innych od „lewaków”? To jakieś kompleksy?
Pewnie po części frustracja, po części strach.
Przed czym?
On wynika z trudnej sytuacji społeczno-ekonomicznej przeważającej części społeczeństwa. W społeczeństwie na dorobku, uzależnionym od obcego kapitału, gdzie zarabianie 5 tys. zł miesięcznie lokuje w grupie 10 proc. najzamożniejszych obywateli, w którym nie ma ciągot lewicowych, istotne jest znalezienie wroga, który jest za to wszystko odpowiedzialny. „Lewactwo” się do tego świetnie nadaje.
Czy po zwycięstwie prawicy…
Prawica zwyciężyła w 2005 roku i od tej pory nie straciła w Polsce władzy. To jest kluczowe dla zrozumienia tego, jak szerokie jest pojęcie „lewactwa”. I PO, i PiS są prawicowe. Obsesja na punkcie lewicy bierze się z tego, że prawica sama próbuje się rozróżnić między sobą.
I to się jej udaje?
Żeby pokazać różnice między partiami politycznymi, lubię przywoływać kontekst, w jakim występują one na arenie międzynarodowej, przede wszystkim w Unii Europejskiej. To bardzo przydatna klasyfikacja, zwłaszcza w epoce postpolityki, kiedy słabną ideologiczne podziały, a polityczne transfery są możliwe nawet między lewicą i prawicą. PO i PiS wyrastają z Europejskiej Partii Ludowej. Victor Orban, postrzegany jako europejski odpowiednik PiS, jest partyjnym kolegą Ewy Kopacz, a nie Jarosława Kaczyńskiego, który z EPL wystąpił tylko po to, by się od PO odróżnić. Dla porównania Zjednoczoną Lewicę można rozdzielić nawet na cztery europartie: socjaldemokratyczną, liberalną, a sami Zieloni mają w unijnym parlamencie swoje dwie reprezentacje.
I to dla odróżnienia „lewakami” nazywano Tuska i Rostowskiego?
Rostowski jest konserwatystą, który ociera się o keynesizm, bo logika władzy zmusiła go do pragmatyzmu. A Tusk, choć niespecjalnie zrobił cokolwiek dla emancypacji jakiejkolwiek grupy społecznej w Polsce, oponował przeciw skrajnym postawom, stając się w oczach przeciwników „lewactwa” jego uosobieniem. Tusk nie wprowadził w Polsce związków partnerskich i dochodu gwarantowanego, ale że nie chciał absolutnej delegalizacji aborcji, tak aby nie mogły z niej korzystać nawet ofiary gwałtu, zasłużył na bycie „lewakiem”.
Czyli nie można oczekiwać, że po wyborczym sukcesie prawicy narracja „lewactwa” stanie się zbędna?
Musiałoby dojść do totalnej demolki na scenie politycznej, jak we Włoszech w latach 90., czyli kompletnego przewartościowania i kompromitacji wszystkich głównych ugrupowań. Pytanie, na ile to prawdopodobne, skoro za wyjątkiem Razem wszystkie ruchy antysystemowe są związane z prawicą. Przykład ostatnich wyborów dobitnie to pokazuje. Nowoczesna jest centrowa, ale na pewno wolnorynkowa i nie dąży do przekształcenia gospodarki, a komitet Kukiza wprowadził do Sejmu Ruch Narodowy, który nie bez kozery jest łączony z ideologią faszystowską.
Jest nadzieja, że Polacy przestaną się bać „lewactwa”?
Tak. Ale kiedy? Dobre pytanie. Niezbędna byłaby seria kompromitacji kolejnych rządów prawicowych, czyli krach gospodarczy i ośmieszenie wolnorynkowych idei opartych na polityce 40-letnich kredytów mieszkaniowych. Obsesja „lewactwa” może też podupadać wraz z tym, jak młodzi ludzie głębiej odczują problematyczność rządów PiS.
Dziś, w przeciwieństwie do tego co było osiem lat temu, akcja „zabierz babci dowód” nie mogłaby mieć miejsca, bo młodzi ludzie w ramach buntu opowiadają się przeciwko liberalnemu establishmentowi, popierając paradoksalnie ruchy polityczne, które nie sprzyjają wolności i buntowi. Po PiS należy się spodziewać nie poluzowania polityki narkotykowej, ale penalizacji wszystkiego. Za jakiś czas wzbudzi to ogromne rozczarowanie.
I „lewactwo” stanie się modne?
Zwłaszcza w sferze światopoglądowej, tym bardziej że to określenie się upowszechnia, tak jak wcześniej po prawej stronie barykady zaakceptowano takie pojęcia jak „mohery”, „ciemnogród” czy „katole”. Właśnie tak prawicowcy przekonali samych siebie, że naprawdę są niepokornymi przeciwnikami systemu. W sferze gospodarczej nie wierzę, że kult wolnego rynku będzie mógł trwać w nieskończoność wśród ludzi ledwo wiążących koniec z końcem, chociaż jest to dość odważna diagnoza. Zdolność adaptacyjna polskiego neoliberalizmu jest niesamowita, a brak organizacji społecznych stojących w kontrze do niego – na przykład silnych związków zawodowych i wspólnot lokalnych innych niż parafialne – na pewno tej żywotności nie podważy.
Łukasz Drozda – politolog, ekspert ds. komunikacji społecznej w internecie, doktorant w Instytucie Gospodarstwa Społecznego Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie. Autor książki „Lewactwo. Historia dyskursu o polskiej lewicy radykalnej”, która niedawno ukazała się nakładem wydawnictwa Książka i Prasa.
**Dziennik Opinii nr 329/2015 (1113)