Rzeczywistość branży seksualnej jest skomplikowana. Składają się na nią zależności geograficzno-ekonomiczne, wiedza o prawach człowieka, zagadnienia z zakresu kryminologii, filozofia i etyka. Cała ta złożona układanka znika pod hasłem „praca seksualna jest ok – każdy może robić ze swoim ciałem, co tylko chce”.
Ruch na rzecz praw osób pracujących seksualnie rozwinął się w pierwszej połowie lat 70. w Stanach Zjednoczonych, a kilka lat później dotarł do Europy. Początkowo stanowił odpowiedź na epidemię AIDS, która doprowadziła do śmierci wielu osób w seksbiznesie. Wówczas zaczęto postrzegać je jako „nośniki zakażenia” – przelało to czarę goryczy, zwłaszcza że już wcześniej kobiety sprzedające seks musiały walczyć ze stygmą i przemocą, także ze strony policji. Te właśnie protesty – często przybierające formę okupacji kościołów – stały się fundamentem pod budowę, jak się wówczas wydawało, emancypacyjnego ruchu na rzecz osób pracujących seksualnie.
Postulaty współcześnie działających grup to przede wszystkim pełna dekryminalizacja handlu seksem, dostęp do praw pracowniczych i społeczne uznanie. Dekryminalizacja to model, w którym ani samo świadczenie usług seksualnych, ani płacenie za nie, ani jakakolwiek forma czerpania z tego zysków, nie są nielegalne, a osoby sprzedające seks mają m.in. prawo do tworzenia związków zawodowych. Dostęp do praw pracowniczych miałby umożliwić m.in. stworzenie odpowiednich przepisów BHP i skuteczniejszą ochronę przed przemocą. Społeczne uznanie oznaczałoby zakończenie stygmatyzacji, opresji i prześladowań.
czytaj także
Spełnienie tych postulatów wiąże się jednak z dość niezręcznymi konsekwencjami. Według Parlamentu Europejskiego dekryminalizacja lub legalizacja handlu seksem prowadzi do dziesięciokrotnego zwiększenia skali handlu ludźmi. Ta pierwsza umożliwia pracę nie tylko osobom uprawiającym seks za pieniądze, ale też sutenerom, stręczycielom i właścicielom obiektów, na terenie których prowadzone są agencje. Przejmują oni sporą część pieniędzy, które na sprzedaży seksu zarobią kobiety.
Dekryminalizacja a legalizacja
Dekryminalizacja w praktyce nie jest prezentem dla kobiet, lecz zaproszeniem do stosowania wobec nich legalnej przemocy, będącej nieodłącznym elementem seksbiznesu. Znane są badania Melissy Farley, która zapytała 854 kobiety sprzedające seks z różnych krajów o ich doświadczenia. Przemocy psychicznej doświadczało 73 proc. z nich, gwałtów – 63 proc. Te z Portland przyznały, że gwałcone są średnio raz w tygodniu. Standardem jest przemoc werbalna, stalking. W krajach, w których przemysł seksualny nie podlega kryminalizacji, rynek usług seksualnych jest większy, co oznacza większą liczbę kobiet doświadczających tego rodzaju krzywd.
Działaczki na rzecz dekryminalizacji twierdzą jednak, że kryminalizowanie stron trzecich jest niekorzystne dla „pracownic seksualnych”, którym uniemożliwia posiadanie kierowcy, sekretarki czy księgowej, ponieważ istnieje duże ryzyko schwytania tych osób i oskarżenia o czerpanie nielegalnych zysków. Nie udało mi się jednak znaleźć informacji o istnieniu tego rodzaju sprawy w Polsce.
Aktywistki na rzecz pracy seksualnej dbają też o jej promocję. Stosują przy tym efektowne chwyty marketingowe i prezentują swoje przekonania tak, by trafić do jak najmłodszej publiczności – np. wkraczając w przestrzeń internetowego popfeminizmu.
Co się kryje za różową infografiką?
W czasach powszechnej technologizacji ruch feministyczny w ogromnej mierze przeniósł się do mediów społecznościowych, gdzie szybko przerodził się w popfeminizm, kurcząc do rozmiaru zdań umieszczonych na kolorowych infografikach. Wszyscy je znamy: różowe kwadraty z takimi hasłami, jak: „jesteś wystarczająca”, „nie musisz golić nóg”, „możesz nie chcieć uprawiać seksu”, „możesz chcieć uprawiać seks”. Nie sposób ocenić tego zjawiska jednoznacznie negatywnie, lecz dochodzi tu do spłycenia nie tylko filozofii feministycznej, ale natury ludzkiej w ogóle. Niebezpiecznie zrobiło się, kiedy do tych wesołych sloganów dołączyło: „praca seksualna jest ok”.
Rzeczywistość branży seksualnej jest skomplikowana. Składają się na nią zależności geograficzno-ekonomiczne, wiedza o prawach człowieka i zagadnienia z zakresu kryminologii, nurty filozoficzne i etyka. Posługując się wiedzą z tych obszarów, można zrozumieć rzeczywistość seksbiznesu: kto jest sprzedawany (głównie kobiety marginalizowane i wykluczone), skąd pochodzi (zazwyczaj z ubogich krajów) i kto ten seks od nich kupuje (mężczyźni w każdym wieku i z każdej warstwy społecznej).
Moje ciało, mój wybór? Tak, dlatego pracuję na czacie erotycznym
czytaj także
Znacznie łatwiej jest przedstawić swój punkt widzenia zwolennikom uznania pracy seksualnej niż feministkom, które walczą o uznanie jej za formę wyzysku i przemocy oraz kryminalizację sutenerów i klientów. Polskie abolicjonistki przedstawiają konkretne rozwiązania, takie jak model nordycki – jest on zalecany przez Trybunał Europejski, ponieważ zmniejsza popyt na płatny seks i proponuje strategie wyjścia, z których mogą skorzystać kobiety, które tego potrzebują. Ale tak jak w memie ze SpongeBobem, na którym próbujący rzeczowo dyskutować Patrick zostaje rozjechany słowami „nie zesraj się”, tak abolicjonistki są rozjeżdżane przez „każdy może robić, co chce”. Argument ten nie dość, że spłaszcza rzeczywistość, to jest niezgodny z wynikami badań, wskazującymi, że około 90 proc. kobiet sprzedających seks chce z tego wyjść.
„Praca seksualna” w pracach naukowych
Instagram nie jest jedyną przestrzenią, w której handel seksem przyjmuje słodkie, pudrowe kolory – kolejną jest sfera akademicka. Jak wskazuje Agata Dziuban, badaczka, socjolożka, adiunktka na Wydziale Socjologii SWPS:
„Postulaty rozpoznania pracy seksualnej jako pracy oraz jej dekryminalizacji, centralne dla nurtu proseksualnego, zostały także podjęte w ramach wypracowanego na gruncie akademickim stanowiska krytycznego. Przyjmując intersekcjonalną perspektywę, zorientowani krytycznie badacze i badaczki wskazały na wielość możliwych doświadczeń, tożsamości i pozycji społecznych zajmowanych przez osoby pracujące seksualnie”.
W bezpiecznych murach uczelni badacze i badaczki debatują nad „wielością możliwych doświadczeń”, później – w przeciwieństwie do wielu osób, o których rozmawiają – wracają do bezpiecznych domów. Charakterystyczne dla akademii jest badanie określonego zjawiska z każdej strony, z uwzględnieniem nieskończonej ilości kontekstów i żonglowaniem abstrakcyjnymi pojęciami, do których można je w sposób teoretyczny odnieść. Wartość dyskusji akademickiej tkwi w samym jej zaistnieniu jako rozwijającej i poszerzającej postrzeganie problemu.
Deus sex machina. Wchodzimy w etap „digiseksualizmu drugiej fali” [rozmowa]
czytaj także
Istnieją polskie prace naukowe z zakresu kryminologii i socjologii, które na podstawie przeprowadzonych badań rzetelnie przedstawiają tragiczną rzeczywistość branży seksualnej, jak chociażby publikacje Barbary Błońskiej. Jednak większość osób zajmujących się tym tematem naukowo formułuje swoje tezy na polu teorii, dotykając jedynie abstrakcyjnych idei nazewnictwa, pojmowania i interpretacji. W tego typu dyskursie akademickim nie ma gwałconych kobiet, nie ma burdeli, targów niewolnic, chorób wenerycznych i bejsbolowych kijów. Prawdziwe, żywe osoby, które handlują swoim ciałem bądź ktoś nim handluje, nie przyjmują „intersekcjonalnej perspektywy”, tylko walczą o życie.
Dziwi, że na tę perspektywę nie zważają osoby, które propagują ruch na rzecz osób pracujących seksualnie. W Polsce funkcjonuje Kolektyw Kamelia (wcześniej znany jako Sex Work Polska), założony przez Dziuban i doktorantkę Annę Ratecką. Członkinie kolektywu pojawiają się na ulicach, by dostarczać osobom pracującym seksualnie prezerwatywy i lubrykanty. Mają całodobową infolinię dla osób w kryzysie, oferują porady prawne i psychologiczne. Bezpośrednie zetknięcie z problemami osób w przemyśle nie przeszkadza aktywistkom wierzyć, że kobiety te nie są ofiarami, praca seksualna jest zwykłą pracą, a najważniejsze jest oddanie im podmiotowości i zapewnienie praw pracowniczych. Sugeruje to, że PTSD, które dotyka znaczną część kobiet z doświadczeniem sprzedawania seksu, jest skutkiem wyłącznie braku tych praw oraz stygmatyzacji, a nie uprawiania niekończącego się seksu z obcymi, potencjalnie niebezpiecznymi osobami. Aktywistki systematycznie pomijają również problem zmuszania do seksualnej „pracy” przez zorganizowane grupy przestępcze, a nawet postulują oddzielenie kwestii handlu seksem od handlu ludźmi, argumentując, że to drugie pojawia się w wielu branżach i nie zawsze wiąże się z wyzyskiem seksualnym.
Posłuchaj podcastów Krytyki Politycznej:
W czerwcu 2024 roku kolektyw – szczególnie popularny w społeczności LGBTQ+ – został poproszony przez organizatorów parady równości o zaprezentowanie swoich postulatów. Działaczki spełniły tę prośbę i przesłały krótki tekst, w którym padły m.in. słowa: „potrzebujemy włączenia do związków zawodowych, z których jesteśmy wykluczone! Potrzebujemy dekryminalizacji i równych praw”. Organizatorzy parady dokonali redakcji, zmieniając „dekryminalizację” na „legalizację i opodatkowanie”. Kolektyw Kamelia nazwał to działanie „skandalicznym”, dodając: „dlaczego mamy płacić podatki, skoro społeczeństwo nas wyklucza i brutalizuje?”. Dochodzi tu do dziwnej dychotomii: aktywistki chcą włączenia do społeczeństwa, ale bez spełniania obowiązku, który to umożliwia.
Skomplikowana rzeczywistość finansowa
Swoje działania kolektyw może podejmować dzięki grantom z Funduszu Feministycznego (FemFund) – w 2024 roku dostał 60 tys. zł z tego źródła. Zarówno Fundusz Feministyczny, jak i Kolektyw Kamelia bezpośrednio otrzymują środki m.in. z Mama Cash, funduszu założonego w Holandii. Przypomnijmy, że w Holandii handel seksem został zalegalizowany ponad 20 lat temu, a dochody z niego wynoszą około 625 milionów euro rocznie.
W 2022 roku Stowarzyszenie Bez, które pomaga osobom próbującym opuścić przemysł seksualny – i którego jestem członkinią – zawnioskowało o przyznanie dotacji z Funduszu Feministycznego. Odpowiedź była odmowna, a uzasadnienie brzmiało: „Zgodnie z naszymi zasadami nie wspieramy grup/organizacji, które podważają prawa niektórych kobiet, dziewcząt i/lub ruchu queer, niebinarnych, interpłciowych i transpłciowych, ze względu na to, kim są, jaką pracę wykonują, lub ich pozycję w społeczeństwie. Niestety w naszej ocenie Stowarzyszenie Bez ze względu na działania stygmatyzujące osoby pracujące seksualnie nie spełnia tego ważnego dla nas ważnego kryterium”.
Stygmatyzacja definiowana jest jako „identyfikowanie pewnej osoby jako przynależącej do określonej grupy i nieuzasadnione przypisywanie jej wszystkich negatywnych cech stereotypowo wiązanych z ludźmi należącymi do tej grupy”. Negatywne cechy stereotypowo kojarzone z zarabianiem na sprzedaży seksu to rozwiązłość i brak moralności – takiej stereotypizacji Stowarzyszenie Bez się przeciwstawia, kierując ciężar problemu na klientów i sutenerów. Oskarżenia o stygmatyzację mijają się więc z prawdą.
czytaj także
W tamtym momencie na stronie Mama Cash widniał zapisek o niefinansowaniu grup, które wykluczają inne kobiety – taki sam jak w wiadomości od FemFundu. Na tej podstawie można przypuszczać, że Fundusz Feministyczny jest niechętny przyznawaniu dotacji organizacjom, których pewne postulaty różnią się od postulatów Mama Cash. Członkinie Mama Cash słyną z wieloletniego wspierania grup na rzecz pracy seksualnej, regularnie też dają przestrzeń do zabierania głosu kobietom aktywnie działającym w tej branży i opowiadającym się za dekryminalizacją.
Organizacja Mama Cash jest powiązana z Red Umbrella Fund – są „dumnymi partnerami” i wspólnie „odpowiadają na potrzebę walki przeciwko kryminalizacji”. Red Umbrella Fund to globalny fundusz, dedykowany wyłącznie pracownicom seksualnym. Innym dużym funduszem jest Global Fund For Women – również wspierający prawa osób pracujących seksualnie. Jeśli globalne fundusze feministyczne nie sponsorują grup, które w swoich założeniach sprzeciwiają się handlowi seksem jako formie wyzysku kobiet i proponują strategie wyjścia z niego, to możliwości pobierania dotacji dla tych grup są znacznie pomniejszone. Feministyczne fundusze to jedno z niewielu dostępnych źródeł finansowania dla prokobiecych organizacji, na które przykładowo w Polsce i tak przypada zaledwie 1 proc. wszystkich grantów. Znacznie utrudnia to pracę grupom takim jak Stowarzyszenie Bez, które pomagając osobom w wyjściu z seksbiznesu, mierzą się z dużymi kosztami: przetrwanki potrzebują pomocy medycznej, opłacenia czynszu i podstawowych potrzeb życiowych, a przede wszystkim i najczęściej – terapii.
Aktywizm holenderski
W Holandii dużą popularnością cieszy się kolektyw Prostitution Information Center. Został założony przez Mariskę Major, która w wieku 16 lat uciekła z ortodoksyjnokatolickiego domu i zaczęła sprzedawać seks, by przeżyć. Kiedy chcę dowiedzieć się czegoś więcej, wpisuję jej nazwisko w wyszukiwarkę internetową i zaczynam od najpopularniejszej strony – Wikipedii – gdzie rzuca mi się w oczy: „she voluntarily chose a job as a sex worker”. Sama Major mówi o sobie, że podjęła pracę seksualną z własnej woli. Zastanawiam się, jakie alternatywy miała szesnastolatka, która uciekła z przemocowego domu i rzuciła szkołę.
Prostitution Information Center powstało w 1994 roku i początkowo walczyło o legalizację handlu seksem w Holandii, co ostatecznie wydarzyło się w 2002 roku. Obecnie prowadzi punkt informacyjny w słynnej Dzielnicy Czerwonych Latarni. Na stronie grupy dowiadujemy się, że do punktu można przyjść i porozmawiać o pracy seksualnej. Dostaje się informacje „z pierwszej ręki”, bo PIC zrzesza osoby związane z przemysłem seksualnym: byłe lub obecne pracownice, klientów i sojuszników.
Aktywizm jest przywilejem – aby go uprawiać, trzeba mieć warunki, czas i przestrzeń. Na takie luksusy nie może sobie pozwolić większość holenderskich kobiet sprzedających seks: aż 75 proc. z nich to migrantki, co tworzy duże prawdopodobieństwo, że znaczna część padła ofiarami handlu ludźmi. Bariery językowe i ciągły nadzór alfonsów uniemożliwiają im powrót do swoich krajów i zawiadomienie odpowiednich służb.
Szczepienia za seks?
Istnieje jednak grupa osób świadczących usługi seksualne, która jest zadowolona ze swojego „zawodu” i nie zmieniłaby go na inny, z różnych powodów – np. ze względów finansowych lub z potrzeby poznania swojej seksualności na różnych obszarach. To właśnie ta garstka organizuje się, tworzy związki i grupy sojusznicze, robi festiwale i prowadzi radosne profile w mediach społecznościowych. Kobiety pukające w okno w dzielnicy De Wallen w Amsterdamie są regularnie gwałcone i odurzane, podczas gdy kilka budynków dalej działaczki Prostitution Information Center rozmawiają o ich prawach.
Sekspracownicy w pogoni za amerykańskim snem [Majmurek o filmie „Anora”]
czytaj także
Organizują też oprowadzanie po Dzielnicy Czerwonych Latarni, a Mariska Major wydała kilka książek o sekspracy i została uhonorowana przez byłego burmistrza Amsterdamu. Można też umówić się z nimi na indywidualne spotkanie w cenie 25 euro za godzinę.
W 2021 roku jeden z legalnych austriackich burdeli, FunPalast, zaoferował darmowe „wizyty” osobom, które zaszczepią się przeciwko COVID-19. W materiale NBC News na ten temat widzimy, jak kobieta ubrana w nacechowany erotycznie strój pielęgniarki siedzi obok pacjenta przyjmującego szczepienie, a następnie odchodzi z nim do pokoju. To sygnał do społeczeństwa: wszystkie sfery życia da się zseksualizować, a kobiece ciało może zostać użyte do osiągnięcia dowolnego celu.
Stygmatyzacja gorsza niż uzależnienie?
Nadużywanie narkotyków jest jednym z największych problemów osób pozostających w przemyśle seksualnym – substancje odurzające pozwalają na dysocjację, emocjonalne odcięcie się od trudnej sytuacji. Zwłaszcza w agencjach narkotyki są łatwo dostępne: sutenerzy częstują nimi kobiety, które w ten sposób stają się jeszcze bardziej zależne i podatne na wpływy. Osoby w seksbiznesie często zażywają kokainę, która powoduje sztuczny wzrost pewności siebie i popędu, sprawiając, że kontakt seksualny z obcym mężczyzną może stać się trochę łatwiejszy. Substancja wzmacnia też możliwości fizyczne – a to oznacza więcej klientów i większy zarobek. Narkotyki stanowią tu więc skrajną formę eksploatacji organizmu, która umożliwia maksymalizację zysków.
Sytuacja, w której kobieta musi sprzedawać seks i zażywać kokainę, by przetrwać, niewątpliwie jest sytuacją alarmującą. Ale nie dla aktywistek, które źródeł problemu doszukują się w „narkofobii” i uprzedzeniach wobec branży seksualnej.
W pracownice seksualne nie rzuca się dziś kamieniami. Ale boją się wstępować do związków [rozmowa]
czytaj także
Według raportu opublikowanego przez Global Network of Sex Work Project społeczeństwo nie widzi związku między pracą seksualną a narkotykami i stygmatyzuje zarówno osoby sprzedające seks, jak i uzależnione, zatem uzależnione „pracownice seksualne” narażone są na podwójną stygmę. Społeczne potępienie jeszcze nigdy nie przyczyniło się do rozwiązania żadnego problemu, ale działaczki na rzecz pracy seksualnej chcą mu zaradzić poprzez pełną akceptację zarówno sprzedawania seksu, jak i zażywania substancji. Zalecają np. unikanie takich określeń jak „osoba uzależniona” czy mówienia o kimś, że jest „czysty” (bo to by znaczyło, że wcześniej był brudny).
Taka narracja obfituje w paradygmat wolnego wyboru, który magicznie usprawiedliwia wszystkie szkody generowane przez określone zjawisko. Narkotyki nie są złe, skoro ich przyjmowanie jest wolnym wyborem. Praca seksualna nie jest zła, bo jest wolnym wyborem. A wolny wybór jest wtedy, kiedy nikt nikomu nie przystawia pistoletu do głowy. Uznanie, że zgoda jednostki jest jedynym warunkiem moralnej legitymizacji danego zjawiska, jest bliskie uwielbianemu przez neoliberałów powiedzeniu „każdy jest kowalem własnego losu”. A skoro tak, to niech się zajmie sobą i nie liczy na systemową pomoc. W ten sposób pod płaszczykiem feminizmu i upodmiotowienia umywa się ręce od cierpienia milionów kobiet.
**
Weronika Brykalska – filolożka, feministka, członkini Stowarzyszenia Bez.