Pamiętacie, ile było żarcików z tego, że prawica usilnie nazywa Lecha Kaczyńskiego „profesorem”, a Jarosława Kaczyńskiego – „premierem”? Jeśli wtedy się podśmiechiwaliście, to teraz lepiej usiądźcie.
Roman Giertych na Twitterze nazywa Radka Sikorskiego „jednym z najlepszych profesorów Harvardu”, a ten bez mrugnięcia okiem podaje to dalej. A jeśli nie dość wam śmiechu, zajrzyjcie do „Newsweeka”, który ogłasza, że jesienne wybory zostaną sfałszowane. Oba te zdarzenia medialne są bardzo charakterystyczne dla narracji liberalnej opozycji kilka miesięcy przed wyborami.
Legalne zarobki w doradztwie dla kraju, który jest naszym sojusznikiem, od których odprowadzono podatki i do którego to doradztwa powołano Sikorskiego jako jednego z najlepszych profesorów Harvardu – źle dla PiS.
28-letnia asystentka prezesa kopalni zarabia u was tyle w trzy dni!— Roman Giertych (@GiertychRoman) February 9, 2023
Roman Giertych zareagował na wydarzenia sprzed kilku dni, gdy niemal równolegle OKO.press i holenderska gazeta „NRC Handelsblad” opublikowały artykuły, w którym opisały, że Radek Sikorski przyjmuje pieniądze od rządu Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Cały tweet brzmiał: „Legalne zarobki w doradztwie dla kraju, który jest naszym sojusznikiem, od których odprowadzono podatki i do którego to doradztwa powołano Sikorskiego jako jednego z najlepszych profesorów Harvardu – źle dla PiS. 28-letnia asystentka prezesa kopalni zarabia u was tyle w trzy dni!”.
Radek Sikorski wprawdzie pracuje jako senior fellow w Centrum Studiów Europejskich Uniwersytetu Harvarda. Tę samą funkcję w tym samym miejscu pełni między innymi amerykański miliarder Nicolas Berggruen czy były niemiecki minister spraw zagranicznych Sigmar Gabriel. To oczywiście prestiżowa praca, ale trudno Radka Sikorskiego nazwać nawet profesorem, który w naszym kraju kojarzy się z codzienną pracą naukową i dydaktyczną.
czytaj także
Sikorski czasami współprowadzi zajęcia i uczestniczy w konferencjach, gdzie dzieli się swoim doświadczeniem politycznym, ale trudno znaleźć ślady jego naukowej aktywności. W Google Scholar nie ma jego profilu, a na stronie Centrum Studiów Europejskich znajduje się jedna publikacja – przedruk wystąpienia o europejskim bezpieczeństwie, które Radek Sikorski wygłosił jeszcze jako minister spraw zagranicznych. Sama uczelnia zresztą nie ukrywa, że funkcja osób tytułowanych „senior fellow” jest przede wszystkim doradcza.
Wydawałoby się, że nikogo – poza Romanem Giertychem i Radkiem Sikorskim – nie trzeba przekonywać, jak oderwane od rzeczywistości jest pisanie, że drugi z nich jest jednym z najlepszych profesorów uczelni, z którą związanych jest ponad 150 noblistów i noblistek. A jednak tweet Romana Giertycha ma ponad 2 tysiące polubień, w tym wiele od mniej i bardziej znanych polityków i polityczek liberalnej opozycji.
Mogłoby się wydawać, że to szczegół. Ot, reaktywator Młodzieży Wszechpolskiej – zawsze warto o tym przypominać! – pisze sobie coś na Twitterze w obronie swojego kolegi i klienta. Nic istotnego. Sęk w tym, że napisane przez Romana Giertych zdanie, a także bezkrytyczna reakcja bohatera dobrze pokazują szerszy mechanizm, czyli to, jak polscy liberałowie i liberałki są w sobie z wzajemnością zakochani i jak w tym uczuciu tracą kontakt z rzeczywistością.
czytaj także
Widać to także w większej skali. W ubiegłotygodniowym „Newsweeku” znalazł się wywiad Renaty Grochal z byłym działaczem Prawa i Sprawiedliwości Markiem Zagrobelnym, który na okładce reklamował chwytliwy tytuł: „Sfałszowane wybory”. Zagrobelny, jak to zwykle neofici, opowiada niestworzone historie o tym, że w poprzednich latach wybory były regularnie fałszowane: między innymi przez dostawianie krzyżyków, gdy głos był oddany na kandydata lub kandydatkę opozycji, przez co stawał się nieważny. Zapewnia, że w najbliższych wyborach należy spodziewać się tego samego, ponieważ „wybory się fałszuje”, co działacze i działaczki Prawa i Sprawiedliwości mają „zakodowane w głowach”.
Treści, które znajdują się w wywiadzie, nie mają żadnego potwierdzenia w rzeczywistości. Przecież przed wszystkimi wyborami przeprowadzano również badania exit poll, których wyniki nie różniły się w istotny sposób od oficjalnych. W dodatku w Polsce oddaje się coraz mniej nieważnych głosów (jest tak, ponieważ rośnie temperatura politycznego sporu), więc również nie da się obronić tezy, że w ten sposób ktokolwiek wpływa na wyniki wyborów.
Można się oczywiście sprzeczać, na ile wiele działań obecnego rządu sprawia, że wybory rzeczywiście są uczciwe. Przyjąłbym argument, że w kraju, w którym w ten sposób funkcjonują publiczne media, trudno mówić o naprawdę wolnych wyborach. Jeśli jednak komuś się wydaje, że za kilka miesięcy ktoś wyrzuci ich głosy do kosza na śmieci i zastąpi innymi, to tak się nie stanie. Zresztą w XXI wieku rzadko fałszuje się wyniki wyborów w tak namacalny sposób.
Jednak wyborcy i wyborczynie liberalnej opozycji podchwytują narrację o fałszowaniu wyborów. Według badań tylko około 30 proc. z nich uważa, że najbliższe wybory przeprowadzone zostaną uczciwie. Jak znaleźliśmy się w tym miejscu?
czytaj także
Przez lata ze strony liberalnej opozycji słyszeliśmy, że lud jest niemądry – przekupiony, uległy, zobojętniały – i dlatego tak łatwo nim manipulować. Jednak najwyraźniej przedłużająca się już na niemal dekadę polityczna nieudolność (ostatnie wybory opozycja wygrała w 2014 roku!) świadczyłaby przecież nie tylko o ogłupionym społeczeństwie, ale także o tych, którzy nie potrafią zdobyć jego poparcia.
Właśnie dlatego liberalna opozycja stosuje w tej chwili dwie uzupełniające się narracje: z jednej strony jesteśmy więc zajebiści, a inni nas po prostu nie doceniają. Ale z drugiej: nawet jeśli docenią, to PiS i tak przecież sfałszuje wybory.
Liberalna opozycja widzi świat w czarno-białych, kontrastowych barwach. Rząd jest zły do szpiku kości, a ci, którzy z nim walczą – nieskazitelni. Donald Tusk usilnie przedstawiany jako rycerz na białym koniu (to zresztą inna, równie kuriozalna okładka „Newsweeka” sprzed kilku lat), mimo że badania opinii publicznej wyraźnie pokazują, że Polki i Polacy nie pałają entuzjazmem dla byłego premiera. W styczniowym badaniu IBRiS Tuska jako premiera wskazało 11,7 proc. badanych, podczas gdy 11,1 proc. uzyskał… Władysław Kosiniak-Kamysz. W ostatnim czasie Tusk zajął też wysoką pozycję w rankingu nieufności – nie ufa mu niemal 60 proc. społeczeństwa. I znów wyborcy i wyborczynie Koalicji Obywatelskiej podchwytują tę narrację, mimo że jest szkodliwa dla partii, którą popierają. W ostatnim sondażu Instytut Badań Pollster na pytanie „Kto powinien zastąpić Donalda Tuska?” większość badanych stwierdziła, że aktualnego lidera nie powinien zastępować nikt.
czytaj także
Skądś to znamy. Mniej więcej w tym samym miejscu znajdowała się prawica dekadę temu: kult pewnych wartości i jednostek uzupełniał się z podejrzliwością wobec wszystkich i wszystkiego. Oczywiście nikt wtedy nie chciał uchodzić za „jednego z najlepszych profesorów Harvardu”, prawicy wystarczała skromna, swojska profesura Lecha Kaczyńskiego. Jak Donald Tusk przedstawiany jest jako wybawiciel tych, którzy pragną nowoczesności i europejskości, tak Jarosław Kaczyński był nadzieją dla tych, którzy chcieli konserwatyzmu i polskości. A narracja o fałszowaniu była akurat identyczna. W 2014 roku Jarosław Kaczyński mówił: „wyniki uważamy za nieprawdziwe, nierzetelne, żeby po prostu nie użyć słowa sfałszowane”. Sześć lat później Donald Tusk mówił, że gdyby wybory „były uczciwe w sensie prawnym, to prezydentem zostałby Rafał Trzaskowski”.
Najbardziej niepokojące jest to, że liberalna opozycja coraz bardziej się w tych dwóch narracjach odkleja. Widać to w ostatnim czasie, gdy Silni Razem (jak nazywa się oddolny, internetowy ruch wsparcia liberalnej opozycji) rozszarpali Szymona Hołownię za brak minimalnej chociażby uległości wobec Donalda Tuska. Jednocześnie coraz częściej słyszymy, że wybory mają być nieuczciwe – poza liderem Koalicji Obywatelskiej wspominała o tym ostatnio Małgorzata Kidawa-Błońska.
Przekaz o fałszerstwie podkopuje demokrację. Nitras nie pomoże, ale Duda mógłby
czytaj także
To wcale nie świadczy o sile, ale o dramatycznej słabości liberalnej opozycji. Tak jak analogiczne narracje świadczyły kiedyś o słabości prawicy, która kolejne wyborcze porażki koiła śpiewami „Jarosław, Polskę zbaw” i opowieściami o nieuczciwej, złodziejskiej Platformie Obywatelskiej. Tym, co pomogło prawicy, było otrzeźwienie: odsunięcie Jarosława Kaczyńskiego na dalszy plan i zaproponowanie programu wyborczego, który nie był oparty na legendach i emocjach, ale realnych potrzebach społeczeństwa. Koalicja Obywatelska musi pójść tą samą drogą, a nie zamykać się w oblężonej twierdzy.
Niełatwo jest bowiem wygrać wybory, gdy lata się tyle metrów nad ziemią.
**
Jan Radomski – socjolog, doktorant na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza, naukowo zajmuje się oporem, przede wszystkim pojęciem „strajku” w dyskursie, a także narracjami dotyczącymi systemów społeczno-ekonomicznych.