Popełnił błąd, to jasne. Ale prasa słabnie i taki sygnał zadziała jak dodatkowy hamulec dla dziennikarzy.
Łatwo jest dziś dowalać Cezaremu Gmyzowi. Zawiódł jako dziennikarz, bo opublikował niedokładne informacje, nadwyrężając zaufanie do „Rzeczpospolitej” i zawodu w ogólności. Dał się ponieść swojemu pragnieniu, stawiając je ponad wymóg chłodnego dystansu. W dodatku nie chce się przyznać do błędu, tylko z uporem twierdzi, że napisał tekst w zgodzie z regułami sztuki.
Dyscyplinarne zwolnienie Gmyza z „Rzeczpospolitej” wydaje się zatem zasłużoną karą. W takich momentach odwoływanie się do oczywistych prawd, żeby pognębić przeciwnika, daje ogromną przyjemność, na którą nieraz długo trzeba było czekać. Od siebie mógłbym jeszcze dodać, że Gmyz dostaje to, na co zasłużył, bo zwalnia go prywatny właściciel realizujący swoją wizję prowadzenia biznesu, czyli ulubiony bohater naszej prawicy. W dodatku Gmyz i jego obrońcy nie są nawet na tyle rozgarnięci, żeby to zauważyć, i bredzą coś o stanie wojennym, jakby czas zatrzymał się dla nich w latach 80. Chcieliście rynku? No to go macie!
Jakoś się jednak nie cieszę, że Cezary Gmyz zasilił szeregi bezrobotnych. To zwolnienie jest sygnałem dla całego środowiska dziennikarskiego: lepiej zastanówcie się przed poszukiwaniem gorących materiałów, bo możecie za to zapłacić wysoką cenę. W sytuacji, gdy prasa słabnie finansowo i ma coraz mniej środków na uprawianie prawdziwego dziennikarstwa, taki sygnał zadziała jak dodatkowy hamulec. Bardziej opłacalne będzie pisanie niezadrażniających tekstów, a czytalność, oglądalność i klikalność zapewni się za pomocą pseudoskandali.
Żeby było jasne: Gmyz popełnił błąd. Ale nie powinien płacić za niego głową. Wystarczyłoby zwolnienie Tomasza Wróblewskiego, który jest odpowiedzialny za treści publikowane w gazecie. Taka decyzja chroniłaby etos piszących dziennikarzy, pokazując szacunek do ich pracy, nawet jeśli zdarzają im się błędy (w odróżnieniu od prawicowych publicystów czuję się upoważniony do pouczania prywatnych właścicieli, zwłaszcza gdy ich działalność dotyczy kwestii dobra wspólnego).
W sprawie Gmyza nie mamy zatem do czynienia po prostu z przywracaniem porządku po naruszeniu zasad. To raczej dylemat, do czego się odwołać, żeby chronić dziennikarską profesję. Wybrano niestety represję kosztem autonomii.