Gang swojaków. Którego wybierzesz w tym roku?

Właściwie jedynym polskim prezydentem, który nigdy nie próbował wpisać się w model „swojaka plus”, był Lech Kaczyński.
Fot. Adobe Stock

Nawrocki ma problem z aspiracyjnością i by do swojskości dołożyć plusa, będzie potrzebował czegoś więcej niż podkreślanie na każdym kroku tytułu doktora. Odwrotny problem ma Rafał Trzaskowski jako polityk warszawski, osoba wywodząca z rodziny należącej do artystycznej elity, uczeń Bronisława Geremka, studiujący pod jego kierunkiem myśl Edgara Morina – rzecz jasna, po francusku.

Rafał Trzaskowski spotykający się z Zenkiem Martyniukiem, Adrian Zandberg w białoczerwonym szaliku kibicujący naszym skoczkom pod Wielką Krokwią, Sławomir Mentzen objeżdżający wszystkie powiaty, wreszcie: Magdalena Biejat próbująca pozycjonować się jako „dziewczyna z sąsiedztwa” – gdy w mediach zaczyna pojawiać się coraz więcej podobnych obrazków, to znaczy, że wkraczamy w kampanię wyborczą. Okres, gdy politycy nie szczędzą starań, by pokazać elektoratowi, że mimo władzy i zaszczytów, rządowych limuzyn i spotkań na szczycie, zachowali kontakt z tym, jak żyją i co myślą zwykli Polacy, że ciągle dzielą z nimi tę samą codzienność.

Obiad z Zenkiem Martyniukiem to żaden problem

Takiemu „sygnalizowaniu swojskości” szczególnie sprzyjają kampanie prezydenckie. W nich bowiem Polacy od pierwszych prezydenckich wyborów w 1990 roku niemal za każdym razem wybierali „swojaka plus” – kandydata z jednej strony emanującego swojskością, z drugiej ją przekraczającego. Kogoś, w kim można się rozpoznać, ze wszystkimi naszymi wadami i ograniczeniami, kto nie patrzy na nas z góry, a z drugiej strony zaspokaja aspiracje do czegoś lepszego, czegoś więcej.

Od elektryka z Noblem do idealnego zięcia dyrektorki podstawówki z miasta powiatowego

W 1990 roku swojskość i aspiracyjność połączyła się w paradoksalnej figurze elektryka z Noblem – wąsatego przywódcy związkowego o zdecydowanie nieinteligenckim sposobie bycia, fetowanego w amerykańskim Kongresie jako wielka figura ucieleśniająca zwycięstwo wolnościowych dążeń narodów dawnego Bloku Wschodniego nad ustrojem realnego socjalizmu i stojącym na jego straży radzieckim imperium.

Wałęsa był jednocześnie swojakiem, kimś, kogo każdy Polak mógł spotkać u cioci na imieninach albo komunii chrześniaka, a przy tym postacią historycznego wymiaru. Jego biografia – jak nie bez słuszności skomentował to w jednej ze swoich piosenek Jacek Kaczmarski – realizowała baśniowy schemat „z chłopa król”. Od początku było oczywiste, że w starciu z Wałęsą polityk tak inteligencki i tak bardzo zakorzeniony w środowiskowych nawykach i rytuałach inteligenckiej Warszawy, jak Tadeusz Mazowiecki, będzie bez szans.

Kibice Nawrockiego rozumieją mit Jasnej Góry lepiej niż oburzeni Polacy

Pięć lat później Polacy potrzebowali jednak innego miksu swojskości i aspiracyjności. I o wiele lepiej niż Wałęsa – którego codzienna, niewymuszona obcesowość coraz bardziej zaczynała męczyć opinię publiczną – potrafił go dostarczyć Aleksander Kwaśniewski. W kampanii w 1995 roku ówczesny lider SLD z jednej strony potrafił sięgnąć po disco polo – gatunek, nad którym inteligenckie media odprawiały wtedy egzorcyzmy równie intensywne, jak pomstowania księży katechetów na Black Sabbath i inne „satanistyczne zespoły” – i przedstawić się wiarygodnie jako kandydat, przeciw któremu sprzysięgły się warszawskie salony; a z drugiej zaproponować aspiracyjną, modernizacyjną wizję lepszej, bardziej europejskiej Polski, wówczas nadal pogrążonej w zgrzebności początków transformacji.

Żaden inny prezydent i chyba żaden inny polski polityk nie potrafi lepiej zrealizować modelu „swojaka plus” niż Kwaśniewski. Najbliżej był Tusk w kampanii parlamentarnej w 2007 roku. W telewizyjnej debacie poprzedzającej wybory lider PO znokautował Jarosława Kaczyńskiego, przedstawiając się jako facet, który – w przeciwieństwie do prezesa PiS – wychowuje dzieci, porusza się po Polsce własnym samochodem, a nie rządową limuzyną, ma życie poza polityką.

Trzy lata później Jarosław Kaczyński znów przegrał z lepiej wpisującym się w model „swojaka plus” politykiem, Bronisławem Komorowskim, który mimo wszystkich swoich szlacheckich paranteli w 2010 roku wszedł w rolę ulubionego wąsatego wujka narodu. Krewnego, któremu może i powodzi się lepiej, niż reszcie rodziny i stoi trochę ponad nią, ale nie zapomniał, skąd przyszedł i pozostaje nasz.

Jak jednak wie każdy, kto został posadzony koło takiego wuja na rodzinnej imprezie, mimo całej sympatii po kilku godzinach zaczynamy mieć go serdecznie dość, i w 2015 roku Polacy mieli dość Komorowskiego. Wybrali młodszą wersję swojaka plus w postaci Andrzeja Dudy.

O ile Komorowski był – do czasu – ulubionym wujem narodu, Duda stał się idealnym zięciem wyborczyń skłaniających się do obozu PiS: religijnej dyrektorki szkoły w powiatowym mieście, pracownicy administracji niższego szczebla, emerytowanej pielęgniarki.

Szumlewicz: Jestem przeciwnikiem renty wdowiej, babciowego i 800 plus

Duda jawił się w obu swoich kampaniach jako z jednej strony ktoś, z kim komfortowo można zjeść niedzielny obiad, nie obawiając się, że będzie patrzył z góry na podane przez nas potrawy czy nasze maniery przy stole, a z drugiej strony reprezentuje trochę lepszy świat, będący przedmiotem naszych aspiracji. Trzeba oddać obecnemu prezydentowi, że wykazał prawdziwy talent w odnajdywaniu się spotkaniach w Polsce powiatowej, wśród ludowego elektoratu, choć sam wychowywał się w rodzinie krakowskiej profesury.

Kto tym razem wygra grę w swojskość?

Właściwie jedynym prezydentem, który nigdy nie próbował wpisać się w model „swojaka plus”, był Lech Kaczyński. Pomimo skłonności do populizmu penalnego i osobistych konfliktów z dużą częścią inteligenckich elit, podkreślał swoją profesorską dystynkcję. Celebrował inteligencki habitat i żoliborski rodowód. Jak nikt inny przywiązywał też wagę do majestatu swojego urzędu i swojej prezydenckiej osoby, co prowokowało kpiny przeciwników i opinii publicznej. Prezydenturę Kaczyńskiego tragicznie przerwał Smoleńsk, gdyby nie ta katastrofa, ten styl prezydentury zostałby najpewniej odrzucony przez wyborców w 2010 roku.

Bo poza wyjątkową kampanią z 2005 roku model „swojaka plus” pozostaje kluczem do polskiej prezydentury. Wyraźnie próbują grać w niego w zasadzie wszyscy tegoroczni kandydaci. Najsłabiej idzie to przedstawiciel(k)om lewicy. Magda Biejat zainaugurowała kampanię, przedstawiając się jako „dziewczyna z sąsiedztwa”. Komunikacja próbująca wypełnić to hasło treścią zamarła jednak po bardzo nieudanym klipie, w którym Biejat co prawda występuje w zwyczajnej kuchni i mówi o cenach masła, robi to jednak zupełnie oderwanym od doświadczeń zwykłych ludzi językiem, próbując tłumaczyć wzrost cen produktów mlecznych spekulacją na globalnych rynkach żywności i kontraktami future.

Łachecki: Lewica parlamentarna to najbardziej bezideowe środowisko polityczne w Polsce

Zdjęcie Zandberga w szaliku wśród kibiców skoków nie było złym pomysłem, ale lider Razem – mimo wszystkich gniewnych, populistycznych tonów jego kampanii – prowadzi w tych wyborach komunikację docierającą głównie do bardzo niewielkiej w Polsce niszy wyraziście lewicowej inteligencji. Prawdopodobnie mniej licznej, niż elektorat Grzegorza Brauna, o czym niedługo się przekonamy.

Lepiej z godzeniem swojskości i aspiracyjności radzi sobie Sławomir Mentzen. Tę pierwszą obsługują piwa pite ze zwolennikami i towarzysząca wielu wydarzeniom z udziałem kandydata Konfederacji atmosfera imprezy w akademiku uczelni technicznej. Drugą – doktorat i niebagatelny jak na polskie warunki majątek Mentzena.

Szymon Hołownia w 2020 roku bardzo udanie wszedł do prezydenckiego wyścigu jako „zwyczajny facet” spoza polityki, który ma dość jałowych sporów dwóch głównych partii i robi live na Facebooku, by powiedzieć wszystkim: to tak dalej nie może wyglądać. Energia z kampanii Hołowni z 2020 roku wydaje się dziś jednak nie do odtworzenia. Choćby dlatego, że nie jest już kimś spoza polityki, tylko marszałkiem Sejmu, formalnie drugą osobą w państwie.

Rolę „normalnego człowieka”, który wchodzi w kampanię, by powiedzieć „jak jest” w tym roku zajmie być może Krzysztof Stanowski. Przy czym o ile Hołownia wchodził w 2020 roku do polityki, reprezentując nadzieję na to, że można ją naprawić, to Stanowski oferuje swoim zwolennikom wyłącznie nihilistyczny rechot z tego, w jak głębokim politycznym bagnie wszyscy tkwimy.

Wreszcie, grę w swojskość plus prowadzą dwaj główni kandydaci, którzy najpewniej spotkają się w drugiej turze. Konrad Nawrocki nie musi specjalnie nadrabiać swojskości, cały nią emanuje. Jest to przy tym swojskość, jakiej do tej pory nie widzieliśmy w polskiej polityce: „ziomalska”, osiedlowo-kibolska, sebiksowa. Może ona być problemem nawet dla części starszego elektoratu prawicy, raczej oczekującego od kandydata na prezydenta trochę innych, bardziej dystyngowanych i poważnych form. Z drugiej strony, „kibolskość” Nawrockiego może pomóc mu nawiązać kontakt z młodszym, ludowym, niekoniecznie ciążącym dziś ku PiS elektoratem, który jeśli w ogóle interesuje się polityką, to głównie oglądając polityków Konfederacji na Tik Toku i YouTubie.

Nawrocki ma z kolei autentyczny problem z aspiracyjnością i by do swojskości dołożyć plusa, będzie potrzebował czegoś więcej, niż podkreślanie na każdym kroku tytułu doktora. Odwrotny problem ma Rafał Trzaskowski jako polityk warszawski, osoba wywodząca z rodziny należącej do artystycznej elity, uczeń Bronisława Geremka, studiujący pod jego kierunkiem myśl Edgara Morina – rzecz jasna po francusku.

Czy Wspólne Jutro stanie się drugim motorem lewicy?

Kampania prezydenta Warszawy postanowiła w tym roku od początku zmierzyć się z problemem wielkomiejskiej elitarności kandydata KO. W zasadzie, odkąd Trzaskowski wygrał prawybory, a już na pewno, odkąd został oficjalnie ogłoszony kandydatem KO w Gliwicach, wykonuje „konserwatywno-ludowy zwrot”. Zachwala polską kuchnię, opowiada o sztandarach górniczych, objeżdża powiaty i spotyka się z kołami gospodyń wiejskich.

Jest to racjonalny ruch, pytanie tylko, czy sztab Trzaskowskiego z nim nie przesadza, czy nie przegrzeje tematu przed wyborami. PiS, cała antyliberalna prawica i mikrogrupki alt-leftu liczą, że Trzaskowski, próbując przedstawić się Polakom jako ktoś swojski, zamieszkujący tę samą codzienność, co oni, wyłącznie się ośmieszy. Warto jednak pamiętać, że w 2020 roku w drugiej turze zebrał ponad 10,018 miliona głosów, co pokazuje, że nawet w warunkach wrogiego ostrzału przez grającą na Dudę TVP potrafił skutecznie sięgnąć poza elektorat z wielkomiejskiej, liberalnej bańki.

Sadura: Konfederacja widzi efekty promocji swoich polityczek [rozmowa]

Czy w tym roku, przesuwając się w konserwatywno-ludową stronę, zbierze dość głosów, by wygrać w drugiej turze? Zobaczymy. Na razie Nawrocki wydaje się znacznie mniej utalentowanym politykiem od Dudy i może się okazać, że jego problem z zaznaczeniem aspiracyjności będzie znacznie poważniejszy niż Trzaskowskiego z niedostateczną swojskością.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij