W tych wyborach nie udało się wywrócić stolika, nawet jeśli jego nogi są uparcie podpiłowywane przez inicjatywy oddolne i lokalne.
Wiem, frekwencja w wyborach samorządowych – według sondaży 46,4% – nie była najniższa w polskiej historii demokratycznych wyborów. Nie była też najwyższa, ale nie daje powodów do rytualnych narzekań i ogólnopolskiej – gorącej, krótkotrwałej i zazwyczaj bezowocnej – debaty pod tytułem „Dlaczego Polki i Polacy nie głosują?”, którą w jakiejś formule odbywamy przy okazji każdych wyborów. A jednak wydaje mi się, że to raczej niegłosowanie niż wrzucanie kart do urn było tym razem decydujące. Wiele mówi też o kampanii, jaką prowadziły w tym roku partie i komitety, a także o samym podziale politycznym.
Na początek oczywistości: frekwencja daleka od rekordu jest raczej na rękę dwóm największym partiom, Platformie Obywatelskiej i Prawu i Sprawiedliwości – czy do wyborów pójdzie 30, 40 czy 50% uprawnionych, obydwie wylądują w przedziale 20-35% poparcia, utrzymując zarówno swój stan posiadania, jak i – co ważniejsze – przekonanie, że to wokół konfliktu tych dwóch ugrupowań toczy się konflikt polityczny w Polsce w ogóle. I alternatywy nie ma. W logiczny sposób – pojawienie się przy urnach osób, które nigdy nie głosowały, z grup wykluczonych z partycypacji politycznej czy tych, które się do rejestru wyborców nie dopisały, mogłoby to zmienić. Nie, żeby zaraz w skali ogólnopolskiej skruszyć duopol PO-PiS-u, ale raczej dmuchnąć w żagle projektów alternatywnych na poziomie lokalnym.
A przecież o wyborach lokalnych mówimy, gdzie pół procenta w poparciu do sejmiku wojewódzkiego w tę czy inną stronę – a tym zajmują się od wczoraj ogólnopolskie media – nie zmienia nic.
Lokalnie jednak: mobilizacja miliona niegłosujących w Warszawie, kilkudziesięciu tysięcy we Wrocławiu, kilku tysięcy w mniejszych ośrodkach – mogłaby wywrócić stolik. Dziś stolik pozostaje na swoim miejscu, nawet jeśli jego nogi są uparcie podpiłowywane przez inicjatywy oddolne i lokalne od Gorzowa po Tomaszów, od Ursynowa po Wolę, od Świętokrzyskiego pod Zachodniopomorskie. Gdyby do ogólnego rozrachunku dołączyć mogli ci, dla których korzystanie z prawa wyborczego jest utrudnione, piłowanie szłoby sprawniej.
To się jednak nie wydarzyło. Na niekorzyść dla wszystkich opcji zresztą, od prospołecznych, jak Zieloni, Kraków Przeciwko Igrzyskom, Miasto Jest Nasze, po skrajną prawicę i śmieszno-strasznych libertarian znad Wisły. Z różnych powodów.
W metropoliach, gdzie startowały najbardziej rozpoznawalne inicjatywy określane ogólnie jako ruchy miejskie, to w dużej mierze problem trudności z dopisaniem się do spisu wyborców – konieczność poświadczenia miejsca zamieszkania oświadczeniem właściciela lokalu lub umową najmu, a do tego najlepiej umową o pracę, faktycznie uniemożliwia ten proces wielu osobom. Bywało też tak, że i to nie wystarczało, a do ostatniej chwili media (od PAP-u po „GW”) podawały sprzeczne informacje co do ostatecznego terminu rejestracji wyborców. To uderza w komitety miejskie, ale i rykoszetem w PO, a nawet PiS – wszyscy walczą o duże miasta.
Tylko że dla tych pierwszych to kwestia życia i śmierci, dla dużych partii jedynie różnica statystyczna.
Skrajna prawica, która na odbicie Warszawy czy Wrocławia z rąk związanych z PO-PiSem prezydentów raczej nie liczy – nawet jeśli Przemysław Wipler czy Robert Winnicki mówią w kampanii co innego – walczy przede wszystkim o wyciągnięcie własnych wyborców do urn tam, gdzie się da. O ile Ruch Narodowy nie ma problemu z mobilizacją dziesiątków tysięcy na Marsz Niepodległości, przy każdych kolejnych wyborach ląduje daleko pod progiem. To po części wynik ich własnego pomysłu, bazującego na niechęci do polityki i instytucji państwa – dlaczego wybory miałyby być wyjątkiem? A także języka: Ruch Narodowy nie chce być partią, chce być „armią patriotów”. W swojej symbolice odwołuje się do odsieczy wiedeńskiej, husarii, żołnierzy wyklętych i powstania warszawskiego – niestety dla nich w lokalach wyborczych nie odbywają się rekonstrukcje historyczne.
Co z tego wynika? Następny sukces (lub porażka) alternatyw do największych partii będzie prostą konsekwencją zdolności do mobilizacji. Nie w „mediach społecznościowych”, ani nie mobilizacji od dawna przekonanych, którym dostarcza się kolejną porcję ciężkostrawnych memów. Oni tego nie potrzebują. Zachęty i przede wszystkim możliwości oddania głosu potrzebują ci wyborcy i wyborczynie, którzy nie mieli jej wczoraj. Nie chcę powiedzieć, że wyborców zignorowano, mam świadomość, że próbowano prowadzić także działania profrekwencyjne i podpowiadające, gdzie i jak się rejestrować. To wielkie partie prowadziły kampanię statyczną, mocno (w złym sensie) upolitycznioną i nastawioną na zachowanie status quo, z inwestycjami w tle i poważnymi ludźmi schowanymi gdzieś za partyjnym logo. One w dużym stopniu ponoszą odpowiedzialność za frekwencję. Ale inicjatywy prospołeczne nie mogą tego frontu odpuścić.
Nie jest to na pewno zadanie na jeden sezon. W Warszawie inicjatywy mieszkańców oraz kampania Zielonych pokazały wyborcom i wyborczyniom szereg kompetentnych ludzi, z dobrym i przemyślanym programem i spójną opowieścią – nawet jeśli nie trafiła ona jeszcze do wszystkich. Jasno widać pożytki z nieprzyklejania się do wielkich partii i prób budowy własnej marki. Równie jasno widać niedociągnięcia niektórych kampanii, czy nawet dość kuriozalne pomysły – że wymienię popieranego przez Zielonych Waldemara Bednarza we Wrocławiu, który swoją archaiczną kampanię oparł na wielkoformatowych reklamach, czy grupę partyjnych spadochroniarzy na listach Porozumienia Ruchów Miejskich w niektórych miastach.
Wiemy, kto PO-PiS-u nie obali na pewno. I coraz lepiej wiemy też, kto w przyszłości będzie mógł to zrobić.
Czytaj także:
Maciej Gdula, Patriarchowie są zmęczeni