Gdy okazuje się, że na programie stracą najubożsi, zaczynają go popierać przedsiębiorcy.
Właściwie nie powinno nas to dziwić, w końcu PiS socjalny nie jest ani socjalni nie są przedsiębiorcy – za to jedni i drudzy są konserwatywni, więc musieli się spotkać w połowie drogi. Ktoś próbował przekonać mnie ostatnio (to chyba nowy polityczny spin PiS-u), że „nawet liberałowie popierają rząd” – nic bardziej mylnego, to konserwatywni liberałowie podlizują się PiS-owi tak ochoczo, że zapominają o swoim „liberalizmie”.
Oto Związek Przedsiębiorców i Pracodawców, zazwyczaj sceptyczny wobec państwowego socjalu i większości form pomocy społecznej, publikuje rekomendacje dla rządu (pod tytułem Program PiS realny, ale wymaga korekt), a w tychże rekomendacjach wyraża jednoznaczne poparcie dla sztandarowego projektu Beaty Szydło. W tekście ZPP trudno znaleźć cokolwiek o zwiększeniu deficytu budżetowego (co już zapowiedziało przynajmniej trzech różnych przedstawicieli rządu) czy o trudnościach z pomieszczeniem kosztów projektu zarówno w aktualnym, jak i kolejnym budżecie – a wydawałoby się, że powinny być to problemy istotne dla środowisk biznesowych, tradycyjnie lokujących się raczej po stronie liberalizmu gospodarczego. Czytamy za to, że „co do zasady rodzice są najlepszymi przyjaciółmi swoich dzieci”, „nasza polityka społeczna źle traktuje najmłodsze pokolenie – redystrybucja bardziej ukierunkowana była na emerytów, pewnie dlatego, że oni, w odróżnieniu od dzieci, mogą głosować” i że „wydatek na politykę rodzinną i dzieci to nie «socjal», a inwestycja”.
Upierałbym się, że o wiele więcej publicznych wydatków – na szkolnictwo, służbę zdrowia czy transport publiczny – to też inwestycje, a nie socjal.
I że nie warto kasować „zbyt drogiego” – a przecież kilkudziesięciokrotnie tańszego niż „rodzina 500+” – progamu in vitro, bo to też dosłownie rozumiana inwestycja w dzietność, jaką w Polsce funduje państwo. Rozumiem jednak, że zdaniem polskich drobnych przedsiębiorców tylko te programy, które nakierowane są przede wszystkim na klasę średnią (poniekąd też nich samych), możemy rozumieć jako inwestycję. Pomoc w wyjściu z bezrobocia, podniesienie płacy minimalnej albo, o zgrozo, progam „praca dla młodych” (który prezes ZPP, Cezary Kaźmierczak, krytykował wyjątkowo mocno) to już nie są inwestycje – to tylko rozdawnictwo. Płacenie za fakt posiadania dzieci, bez uwzględnienia statusu materialnego i problemów różnych typów rodzin, a przy tym pozbawienie części świadczeń najuboższych i utrzymanie (jeśli nie pogłębienie) nierówności dochodowych – to już inwestycja.
ZPP idzie jednak dalej i twierdzi, że „jeśli nie podejmiemy adekwatnych działań, nie mamy co marzyć nie tylko o szybkim rozwoju, ale także o suwerennej Polsce w rozumieniu historycznym i kulturowym, a nie tylko o miejscu geograficznym”. „Suwerenna Polska w rozumieniu historycznym i kulturowym” to chyba tylko kiepsko zawoalowane aluzja do ewentualnego pojawienia się imigrantów i uchodźców – bo tylko tak można rozumieć użycie tych słów w kontekście dzietności i programu 500+. Tylko czy kraje, w których rodzi się najwięcej dzieci, są najbardziej suwerenne? We Francji, która stała się ostatnio ulubionym przykładem prorodzinnych konserwatystów nad Wisłą, rodzi się sporo dzieci, ale jest w tym pewna zasługa muzułmańskich imigrantów. Może więc lepsze byłyby zasiłki idące w parze z certyfikatem chrztu? Strach pytać, o co im naprawdę z tą kulturową suwerennością chodzi. Natomiast „szybki rozwój” za publiczne pieniądze to oczywiście szczytna idea – John M. Keynes, gdyby żył, toby polskim przedsiębiorcom przyklasnął. Ba, nawet przyklasnęłaby im znienawidzona przez nich lewica. Problem w tym, że – mimo najszczerszych chęci – przedsiębiorcom niespecjalnie udaje się ukryć, że bronią tu swojego interesu.
Interes ten jest dwojaki. Po pierwsze polityczny: reorientacja części środowisk biznesowych na kurs nowego rządu jest aż nadto czytelna. Widać to w języku, w jakim zarówno konserwatywno-katolicka partia rządząca i biznes komunikują swoje poglądy: mieszającym problem biedy i wykluczenia z koniecznością materialnego i symbolicznego dowartościowania tradycyjnej rodziny z jej autonomią.
Wiele rzeczy musi zniknąć z horyzontu, aby utrzymać pozorny uniwersalizm tej perspektywy: niestabilność zatrudnienia i zła sytuacja pracowników jako jeden z powodów niskiej dzietności czy los samotnych matek (i ojców) pozbawionych alimentów. To nie wpisuje się w obraz szczęśliwej rodziny.
Drugi interes, jaki realizują przedsiębiorcy i pracodawcy, popierając program Prawa i Sprawiedliwości, jest jeszcze banalniejszy: po prostu sami myślą o sobie jako o potencjalnych odbiorcach tych świadczeń. Dlatego właśnie twierdzą, że „wprowadzenie 500 zł na dziecko powinno wiązać się z likwidacją obecnego systemu świadczeń rodzinnych” – i nie przeszkadza im, że przy takim rozwiązaniu najbiedniejsi, ci otrzymujący świadczenia, dostaną mniej od zarabiających przyzwoicie i średniaków. Należy pozbawić najbiedniejszych osłony, a resztę świadczeń zrównać dla wszystkich, by społeczny darwinizm mógł naprawdę zebrać żniwo. Przedsiębiorcy przemyśleli to naprawdę dobrze – może program 500 zł nawet pozwoli im dalej płacić tak mało, jak płacą, skoro rodziny pozyskają dodatkowy dochód?
Wydaje mi się jednak, że argumenty ekonomiczne i tak przegrywają tu z symbolicznymi – dla wielu zwolenników programu „rodzina 500+” chodzi tak naprawdę o wartości. Rodzina (jedyna normalna – heteroseksualna) musi być na swoim, a sześciolatki w domach. A wszystko, co wspólne, jest złe – stąd nienaruszalne przekonanie, że rodzina najlepiej wyda te pieniądze, choć najpierw ktoś z publicznej kasy musi je wysupłać. Ten ostatni fakt nie budzi dysonansu.
Oto jak daleko jesteśmy w stanie uciec w prywatność jako społeczeństwo – sprzeciwiając się wszystkiemu, co państwowe, poza państwowymi przelewami do naszych kieszeni.
Program Prawa i Sprawiedliwości, i tu chyba tylko mogę się z ZPP zgodzić, jest wart dyskusji. 500 złotych naprawdę może wielu osobom w Polsce pomóc, a jakaś forma bezpośredniego wsparcia rodzin jest już koniecznością – ale jeżeli wprowadzamy ją kosztem świadczeń społecznych, dbałości o usługi publiczne i solidarności społecznej, to bilans zysków i strat staje się skomplikowany. Taka „inwestycja zamiast socjalu”, jakiej chcieliby przedsiębiorcy, to kontynuacja redystrybucji w górę – to #dobrazmiana, ale tylko dla zainteresowanych.
***
Czytaj także:
Rafał Bakalarczyk: 500 złotych na dziecko? Dobrze, ale co chcemy tym osiągnąć?
**Dziennik Opinii nr 342/2015 (1126)