Zamiast zapowiadanych stu tysięcy najwyżej kilka tysięcy osób. Czy „teoria dwóch wybuchów” to początek końca smoleńskiej prawicy?
Zapowiadano gigantyczne pospolite ruszenie. Na obchody trzeciej rocznicy katastrofy smoleńskiej przybyć miało – „z całego świata” – nawet sto tysięcy ludzi. Tymczasem w okolicach godziny 16.00, kiedy pod Pałac Prezydencki przybył Jarosław Kaczyński, zgromadzonych było tam najwyżej kilkaset osób. Niektórzy prawicowi publicyści wspominają wprawdzie o „dziesiątkach tysięcy”, ale żadnych triumfalnych wieści w sprawie frekwencji oficjalnie nie podano do wiadomości.
Również wieczorem, kiedy do podpałacowego wiecu dołączyli uczestnicy marszu pamięci – prowadzonego przez prezesa PiS – na Krakowskim Przedmieściu nie było szczególnego ścisku. Owszem, zjechały do Warszawy rozmaite mniej lub bardziej liczne reprezentacje lokalnych klubów „Gazety Polskiej”, po ulicach przechadzali się ludzie owinięci biało-czerwonymi flagami, albo przystrojeni w koszulki z napisem „Warto być Polakiem”, wszystkich zaś niepoczuwających się do lojalności wobec skrajnie spiskowej teorii „smoleńskiego zamachu” straszyły transparenty z napisami w rodzaju „oczyścimy ojczyznę z jej grabarzy”, albo „precz z mafijnym rządem, który dokonał V rozbioru Polski”. Daleko jednak było obchodom trzeciej rocznicy do tego, co działo się pod Pałacem Prezydenckim choćby 14 sierpnia 2010 roku, kiedy to policja usuwała z Krakowskiego Przedmieścia – stosując zresztą dość drastyczne środki – wojowniczą i zdeterminowaną grupę „obrońców krzyża”.
Czy zatem Smoleńsk przestał być skutecznym narzędziem politycznej mobilizacji? Czy zastosowana także wczoraj, a z powodzeniem aplikowana od trzech lat, socjotechnika – odwołująca się do bliżej niesprecyzowanego i niedopowiedzianego (a przez to skutecznie uruchamiająca demony wyobraźni) „niebezpieczeństwa”, przed którym trzeba się „bronić”, i które trzeba finalnie „zwyciężyć” – oddziałuje już tylko na względnie niewielką część społeczeństwa?
Odpowiedzi na te pytania poznamy zapewne dopiero przy okazji kolejnych wyborów parlamentarnych. Bez wątpienia jednak 10 kwietnia 2013 pokazał wyraźnie – Smoleńsk już nie działa, czy raczej nie działa retoryka „zamachu” i „zbrodni”. W szczególności dotyczy to retoryki Antoniego Macierewicza i jego raportu, będącego wzorcowym przykładem pseudonauki uprawianej przez utytułowanych skądinąd pracowników rozmaitych, także zagranicznych, uniwersytetów (pseudonauka w wykonaniu naukowców to nie jest zjawisko aż tak znowu egzotyczne). Nie działają obliczone na wywołanie sensacji tanie „wrzutki” o „trzech osobach, które przeżyły katastrofę”, a następnie zostały odwiezione karetkami do szpitali, gdzie wszelki słuch o nich raz na zawsze zaginął. Hermetyczny, paranaukowy kod profesorów Biniendy, Nowaczyka i innych ekspertów komisji Macierewicza, ich prezentowane z namaszczeniem wykresy, nie brzmią wiarygodnie nawet dla zupełnych laików, a doniesienia o trójce ocalałych sięgają już takich wyżyn absurdu, że wytrącają argumenty z rąk nawet tym nieco bardziej racjonalnym zwolennikom teorii o „zamachu” przeprowadzonym rzekomo w Smoleńsku przez rosyjskie służby specjalne.
Spora grupa zebranych wczoraj przed Pałacem Prezydenckim osób przyszła tam niewątpliwie po to, żeby zwyczajnie uczcić pamięć ofiar katastrofy, a także zamanifestować swoje przywiązanie do Lecha Kaczyńskiego. Nie sposób kwestionować szczerych intencji tych ludzi, nie sposób odmawiać im prawa do takiego, a nie innego manifestowania swoich emocji – także emocji gwałtownych, wypływających z poczucia niesprawiedliwości czy zawodu wobec ewidentnej indolencji polskiego państwa, która była szczególnie widoczna tak w czasie bezpośrednich przygotowań do fatalnego wylotu, jak i w jego trakcie, a następnie w pełnym błędów i oczywistych uchybień śledztwie, mającym za zadanie wyświetlić autentyczne przyczyny katastrofy.
Tymczasem realną debatę o stanie polskiego państwa, o zaniedbaniach, do jakich doszło podczas przygotowywania smoleńskiej delegacji, a także o tym, co stało się 10 kwietnia 2010 roku, przykryła wczoraj (tak jak przykrywa od trzech lat) gruba warstwa tandetnych, grających na najniższych instynktach wiecowych przemówień (z wyjątkiem wystąpienia Marty Kaczyńskiej). Jarosław Kaczyński wydaje się naprawdę wierzyć, że nawoływanie do „zwarcia szeregów”, „zjednoczenia się przeciwko niebezpieczeństwu” oraz bliżej niesprecyzowanego „zwycięstwa” nad bliżej niesprecyzowanym „wrogiem”, faktycznie zapewni mu wystarczające poparcie, żeby w kolejnych wyborach uzyskać parlamentarną większość. Zagrzewanie tłumu do walki, podsycanie przekonania, że nadciąga jakaś wielka apokalipsa, do której mrocznym preludium była katastrofa smoleńska, totemiczne potrząsanie krzyżem i Chrystusem, który – jak stwierdził w przemówieniu Kaczyński powołując się na Piotra Skargę – jest „korzeniem Rzeczpospolitej”, mistycyzujące diagnozy o zamachu opierające się na rozmaitych intuicyjnych wglądach albo na osobliwych symulacjach i wykresach przygotowywanych w oparciu o arbitralne dane wejściowe – oto smutny krajobraz środowej imprezy pod Pałacem Prezydenckim. Obchody na Krakowskim Przedmieściu były w tym sensie uroczystością raczej przygnębiającą.
Co jednak z owymi definiowanymi w kolejnych badaniach opinii publicznej 36% Polaków, którzy są przekonani, że w Smoleńsku doszło do zbrodni? Czy ich nieobecność podczas obchodów trzeciej rocznicy katastrofy świadczy o „bezobjawowym” charakterze ich przekonań? O tym, że są to raczej „wierzący niepraktykujący”, aniżeli grupa, na której można zbudować realny polityczny kapitał? Wiele wskazuje, że tak właśnie jest. A w każdym razie – że tradycyjne, rytualne metody aktywizacji smoleńskiego elektoratu stają się coraz mniej skuteczne. Kiedy Kaczyński się o tym przekona – będzie musiał opracować jakąś nową strategię działania. Problem w tym, że autoryzując, a ostatnio także otwarcie lansując absurdalne teorie Macierewicza, poszedł drogą, z której odwrót może się okazać naprawdę bardzo trudny. Niewykluczone zatem, że „teoria dwóch wybuchów” stanie się początkiem końca politycznej kariery prezesa PiS. Do zagospodarowania jego dotychczasowego elektoratu czeka już w kolejce kilku konkurentów – z ruchem tworzącym się wokół Piotra Dudy (który pod Pałacem Prezydenckim wczoraj się nie pojawił) na czele.