Francja, największa beneficjentka wspólnej polityki rolnej, zakazała właśnie sprzedaży pestycydów, które zabijają owady. W Polsce też by można było o tym pomyśleć, zanim polscy rolnicy, we współpracy z Bayer-Monsanto, zaorzą naszą ziemię tak skutecznie, że nic więcej już tu prędko nie wyrośnie.
Nadciąga reforma wspólnej polityki rolnej UE, od której zależy, w jakim kierunku będzie rozwijać się nasze rolnictwo. To, jak się rozwija obecnie, dobrze widzimy. Mamy problemy ze spadającą populacją insektów, ptaków i prawie wszystkich zwierząt niehodowlanych oraz zanieczyszczeniem środowiska, traktowaniem zwierząt na fermach przemysłowych i w ubojniach, a także dopłatami, którymi dotujemy to wszystko.
Nic dziwnego, że podnoszą się głosy, że może coś wypadałoby zmienić. Wydaje się oczywiste, że pieniądze unijne i polskie powinny wspierać rolnictwo zrównoważone, a nie fermy przemysłowe i zatruwanie środowiska. To, co dla nas jest oczywiste, wcale nie jest takie jasne dla licznych europosłów, z których część wydaje się siedzieć tak głęboko w kieszeniach lobbystów koncernów, że zdążyli już zakazać nazywania mleka sojowego mlekiem.
Polska wieś stoi dopłatami
Ostatecznie mówimy tu o miliardach euro. W latach 2004−2017 było to 47 miliardów, jedna trzecia środków z budżetu UE. Zdecydowana większość tych pieniędzy (średnio 80% w Europie, a 75% w Polsce) trafia do największych hodowców i potentatów ziemskich, czyli w sumie takiej współczesnej arystokracji.
A czasami po prostu arystokracji. Jednym z nielicznych pozytywów brexitu jest to, że rodzina królewska przestanie być dotowana z naszych podatków. Już sam fakt, że finansujemy najbogatszych, żeby byli jeszcze bogatsi, powinien budzić pewne kontrowersje wśród obywateli UE. Tym bardziej, że przy okazji zatruwają oni środowisko (Bałtyk ma najwięcej martwych stref ze wszystkich mórz na świecie), zabijają insekty i dzikie zwierzęta, a te na swoich fermach zgodnie z naszym humanitarnym prawem torturują od poczęcia aż do (na szczęście przeważnie szybkiej) śmierci.
Choć większość unijnych dotacji zgarniają najwięksi gracze, to jednocześnie pełnią one rolę pomocy socjalnej dla mieszkańców wsi. Gospodarstwa do 10 hektarów stanowią w Polsce 75% ogółu. Jednocześnie większość z nich stoi odłogiem. Tylko dziesięć procent rolników żyje z uprawy roli, a prawie połowę ich dochodów stanowią dotacje. Nieuprawiający ziemi rolnicy nie chcą jej jednak sprzedawać, bo straciliby nie tylko kasę z Unii, ale też możliwość ubezpieczenia się w KRUS-ie oraz musieliby zacząć płacić podatki jak reszta polskich obywateli.
Miastowi nie, ZUS nie
Reasumując, delikatnie rzecz biorąc, wspólna polityka rolna niesie ze sobą liczne wyzwania środowiskowe, społeczne i ekonomiczne. Zmierzyć z nimi postanowił się Instytut Spraw Publicznych, który wraz z Fundacją Heinricha Boella przygotował raport Perspektywy zrównoważonego rolnictwa w Polsce. Analiza społeczno-polityczna. Jak to zwykle w takich przypadkach bywa, diagnoza ciekawa, a perspektywy marne.
„Tępa chłopomania” kontra „tępa warszafka” – czy naprawdę musimy to sobie robić?
czytaj także
Jakie główne bariery widać, jeśli chodzi o zrównoważone rolnictwo? Jest ich cała masa. Z badań wynika, że nawet najwięksi producenci żywności narzekają na brak wyraźnych perspektyw na przyszłość, a rozwój często oparty jest na konieczności ciągłego zadłużania się. Dochodzi do tego presja na niskie ceny, co z kolei powoduje nacisk na zwiększanie areałów i stosowanie dużej ilości środków chemicznych oraz zwiększanie skali chowu przemysłowego. W efekcie mniejsze gospodarstwa upadają albo są przejmowane przez większe. Kiedyś na każdej polskiej wsi było po kilkudziesięciu rolników, dziś zostało po kilka gospodarstw, a jeśli dalej będziemy wspierać obecny model, to będzie ich jeszcze mniej. Działa tu logika: zwycięzca zgarnia wszystko, a słabi idą z torbami.
Michał Kołodziejczak, lider protestujących rolników: Jesteśmy na łasce monopoli
czytaj także
Przepytywani polscy rolnicy zwracali też uwagę, że nie mogą chorować, bo 300 złotych chorobowego, które dostają z KRUS-u, nie pozwala na prowadzenie gospodarki, gdy jest się niezdolnym do pracy. (Skądinąd wiemy, że sprzeciwiają się włączeniu ich do powszechnego systemu opieki zdrowotnej). Problemem są też zastępowalność pokoleń oraz konflikty z ludnością napływową. Co w sumie zdaje się trochę paradoksalne, bo nowi mieszkańcy zasilają przecież wsie, dzięki czemu przynajmniej część gospodarstw nie popada w ruinę, ale rozumiem, że rolnicy chcieliby, żeby na wsi mieszkali ich potomkowie, a nie przyjeżdżali jacyś obcy.
Świadomość ekologiczna jest dość ogólna
Badani z podejrzliwością patrzyli na zrównoważone rolnictwo. Zdaniem rolników produkcja ekologiczna jest nieopłacalna. Ich pierwszoplanowym celem jest przetrwanie na rynku i zapewnienie sobie wystarczających dochodów, więc nie chcą inwestować w coś, co w ich opinii nie pozwoli im na życie na poziomie „miastowych”, czyli na przykład coroczne wyjazdy na zagraniczne wakacje. Świadomość ekologiczna rolników jest dosyć ogólna i powierzchowna.
Dbanie o przyrodę, od której tak bardzo są zależni, dla większości nie jest priorytetem. Co prawda przeważnie wiedzą, że używanie chemii stanowi zagrożenie dla wód, podobnie jak hodowla przemysłowa, która szkodzi nie tylko środowisku, ale również zdrowiu i jakości życia okolicznych mieszkańców. Jednak tylko pojedynczy badani rolnicy mieli świadomość długofalowych konsekwencji obserwowanych procesów. Wydaje się to trochę dziwne, bo wszak rolnicy pierwsi odczuwają skutki suszy, jałowienia ziemi czy chorób zwierząt. Mieszkając blisko natury, powinni też być bardziej wrażliwi na fakt, że mamy coraz mniej owadów czy ptaków. Ale najwyraźniej nie są. Zastanawiająca beztroska, zważywszy że dobre parę lat temu agencja ONZ do spraw Wyżywienia i Rolnictwa ostrzegała, że przy obecnie dominującym modelu uprawiania (czy raczej degradacji) ziemi zostało nam zaledwie 60 lat do jej całkowitego wyjałowienia. Oczywiście o ile globalne ocieplenie wcześniej nie uczyni z niej pustyni.
Biedni i nielubiani
Rolnicy nie chcą się przestawić na rolnictwo ekologiczne, bo uważają, że będą mieli problemy ze zbytem, brakuje przetwórstwa, a system certyfikacji jest skomplikowany. Z ekologią i działalnością ekologiczną mają głównie negatywne skojarzenia. W skrócie: ekolodzy utrudniają inwestycje.
czytaj także
Zdaniem rolników dla konsumentów liczy się wyłącznie wygląd i cena kupowanych towarów, dlatego wolą stosować chemię niż naturalne metody. Jednocześnie sami podkreślają, że dla siebie kupują produkty lokalne, których jakość i pochodzenie znają.
Już sam fakt, że finansujemy najbogatszych, żeby byli jeszcze bogatsi, powinien budzić pewne kontrowersje wśród obywateli UE. Tym bardziej, że przy okazji zatruwają oni środowisko.
Najwyraźniej zdrowie własnych klientów mają w nosie i żywność na handel może być gorszej jakości niż ta, którą sami by chcieli spożywać. To lekceważące do konsumentów podejście jest o tyle zabawne, że badani jednocześnie narzekali na negatywne postrzeganie rolników. Cóż. Pal opony, rzucaj martwe świnie na tory, uważaj ekologów za terrorystów i dziw się, że masz kiepski PR. Nic dziwnego, że 70% rolników głosowało na PiS, która to partia symbolicznie dowartościowuje taką logikę.
SMS od koncernu chemicznego
W efekcie działania związane z ochroną środowiska postrzegane są przez pryzmat partykularnych interesów i odnoszenia korzyści finansowych. Rolnicy źle oceniają drobiazgowość przepisów oraz politykę kar i sankcji, więc nie przestrzegają części norm, m.in. dotyczących ochrony owadów. Brakuje im wiedzy na temat sensu i celu nowych regulacji. Otwarcie wyśmiewali płatność za zazielenianie. Najwyraźniej pomysł, że przyroda stanowi skomplikowany, współzależny ekosystem, który nie ogranicza się do upraw i hodowli, jest obcy większości osób, które w Polsce z niej żyją.
Goły polski wieśniak ze źrenicami jak spodki [tak nas widzi Europa Zachodnia]
czytaj także
Wygląda na to, że polskie rolnictwo ma obecnie niewiele wspólnego z cyklem natury, a raczej jest podporządkowane esemesom, które plantatorzy i hodowcy dostają od przedstawicieli handlowych koncernów chemicznych. Zarówno z raportu, jak i z doświadczeń ekspertów zgromadzonych na panelu, gdzie był on prezentowany, wynika, że coraz popularniejsza staje się rola edukacyjno-informacyjna firm produkujących środki chemiczne. Koncerny te stosują legalne, ale nie do końca uczciwe metody. Rolnik staje się właściwie tylko wykonawcą esemesowych porad, jaki nawóz czy inną chemię akurat ma wylać, żeby mu uprawy ładnie się rozwijały, a brojlery nabierały tłuszczu. W związku z tym można zakładać, że ilość używanych środków ochrony roślin i innej używanej chemii będzie rosła.
czytaj także
Obserwacje, o których mówi raport, potwierdza lektura forów rolników, gdzie wiodącymi tematami są opryski, odszkodowania, dopłaty, narzekanie na „ekoterrorystów” oraz rozważania, jakie zwierzęta należy wybić, bo robią szkody.
Z kim zjedzą kolację nowi europosłowie
Wygląda na to, że polskie rolnictwo ma obecnie niewiele wspólnego z cyklem natury, a raczej jest podporządkowane esemesom, które plantatorzy i hodowcy dostają od przedstawicieli handlowych koncernów chemicznych.
Dosyć to okropne, biorąc po uwagę, że wszyscy się na to składamy. Najwyraźniej jednak rolnicy nie mają poczucia odpowiedzialności za środowisko, dzięki któremu wszyscy żyjemy, ani za przyszłe pokoleni, dla których jedzenia może już nie starczyć. Winny, jak zwykle, jest kapitalizm, ale również obecny kształt wspólnej polityki rolnej. 71% procent ziemi w Europie służy przemysłowi mięsnemu i mlecznemu. Do właścicieli ferm przemysłowych w ramach wspólnej polityki rolnej trafiło przynajmniej od 28 do 32 miliardów euro. Wiecie, ile katedr można by za to wyremontować? Dzięki Peterowi Singerowi wiemy też, że gdyby te pieniądze wydawać, kierując się empatią i efektywnością, a nie krótkowzroczną polityką, można by ocalić życie milionów ludzi. Ale oczywiście trudno myśleć w ten sposób. W końcu z europosłami kolacje jedzą lobbyści koncernów, a nie przedstawiciele drobnych afrykańskich rolników, którzy musieli porzucić swoje uprawy i domy, bo rynek został zalany przez sprzedawaną po dumpingowych cenach żywność z Europy.
czytaj także
Choć unijna polityka pełna jest wzniosłych słów o trosce o ekologię i klimat, to jednocześnie działające w niej mechanizmy finansowe promują system żywnościowy oparty na zwiększaniu wydajności, maksymalizacji ilości i niskich kosztach, co trudno pogodzić z dbałością o środowisko.
Oczywiście nie musi tak być. Większość partii politycznych popiera skracanie łańcucha dostaw, wsparcie sprzedaży bezpośredniej, uznanie ważnej roli gospodarstw ekologicznych, wzmocnienie pozycji rolników i promocję zrównoważonego rolnictwa. Czy ich europosłowie zagłosują za zmniejszeniem dotacji dla przemysłowego rolnictwa i hodowli zwierząt? Niestety można wątpić. Obecnie przynajmniej niewiele wskazuje, żeby nasza przyszła wspólna polityka rolna znacząco różniła się od obecnej. Choć prawdopodobne jest, że Polska otrzyma mniejsze środki. I chyba całkiem słusznie, skoro większość małych gospodarstw leży odłogiem, a wydajność w polskim rolnictwie jest czterokrotnie niższa niż w pozostałej części gospodarki.
czytaj także
Co oczywiście nie zmienia faktu, że zmiany są konieczne i pilne. Zacząć można choćby od tego, żeby instytucje publiczne były zobowiązane do zamawiania produktów produkowanych lokalnie, w zrównoważony sposób. Wypadałoby też stworzyć alternatywny system edukacji rolniczej, który nie będzie się opierał na wiadomości od przedstawicieli handlowych koncernów chemicznych, a może nawet odmienny system dystrybucji, oparty na spółdzielniach i kooperatywach, a nie dyskontach. Francja, największa beneficjentka wspólnej polityki rolnej, zakazała właśnie sprzedaży pestycydów, które zabijają owady. W Polsce też by można było o tym pomyśleć, zanim polscy rolnicy, we współpracy z Bayer-Monsanto, zaorzą naszą ziemię tak skutecznie, że nic więcej już tu prędko nie wyrośnie. Co w sumie też jest jakimś rozwiązaniem problemów. Definitywnym.