A może faktycznie duch święty odstąpił od biskupów, skoro dopuścili do wyboru kardynała Bergoglia na papieża?
No właśnie! Ileż to razy ja, który przemierzałem Moskwę wzdłuż i wszerz, i trzeźwiuteńki i nieprzytomny – tyle razy ją przemierzając, nigdy nie widziałem Kremla, a szukając Kremla, zawsze natykałem się tylko na Dworzec Kurski.
Wienedikt Jerofiejew, Moskwa – Pietuszki
Muszę przyznać, że mam podobne problemy, co przywołany powyżej Wieniczka, tyle że nie podczas poszukiwań Kremla, a w kwestii bardziej znacznie przyziemnej, a mianowicie, gdy próbuję – tak na własny użytek – dowiedzieć się, cóż to takiego „prawdziwe chrześcijaństwo”, o którym wciąż słyszę, któremu to na przykład obecny papież albo się sprzeniewierza (co głoszą na przykład „Fronda”, „wSieci” i, przynajmniej piórami niektórych swoich publicystów, „Rzeczpospolita”), albo – przeciwnie – wręcz je uosabia i przywraca, co na odmianę głosi większość mediów „mainstreamowych”, od „Gazety Wyborczej” po „Politykę”, ale nawet i środowiska lewicowe, z charyzmatycznym Sławomirem Sierakowskim i „Krytyką Polityczną” na czele. Niemniej problem mam taki, że gdy próbuję w rozumie własnym rozstrzygnąć, która ze stron tego sporu ma rację, czyli gdy tylko wyruszam na poszukiwanie chrześcijaństwa (chrześcijaństwa tout court, „chrześcijaństwa po prostu”), to zawsze natykam się na… kościół.
Na tym kłopoty się nie kończą, bo moje epistemologiczne zagubienie pogłębia choćby to, że obie strony wspomnianego powyżej sporu posługują się w rzeczywistości bardzo podobnymi argumentami, a przynajmniej tym samym argumentem koronnym – „wartościami chrześcijańskimi”. Tu właśnie zaczynają się kolejne schody („gdzie ten cholerny Kreml?!), bo kimże ja jestem, mały żuczek, by wkraczać między ostrza tak potężnych szermierzy („by co mniemać lub nie mniemać”) i skąd mam się dowiedzieć (pominąwszy bezpośrednią ingerencję ducha świętego, ale tę, jak się zdaje, dopuszczają tylko katolicy) kto tu ma rację: czymże są owe „wartości” i cóż to jest to „chrześcijaństwo po prostu” (niestety z lektury C.S. Lewisa niewiele zdołałem wywieść), z czym się to je i skąd się toto bierze?
Czy mam zatem, by pozostać na krajowym gruncie, słuchać profesora Obirka i red. Kozłowskiej, czy może jednak dr. Oko i dr. Terlikowskiego (tak na marginesie – w porównaniu z tym, co mówili prawdziwi doktorzy Kościoła, ci dwaj to żałosne mięczaki). A może to nie ma tak wielkiego znaczenia – w końcu o znaczeniu chrześcijaństwa dla Polaków i dla Polski dr. Terlikowski i redaktor Michnik myślą praktycznie tak samo (pisałem już o tym w innym miejscu i nie chcę się powtarzać)? Efekt jest w każdym razie taki, że z której strony bym nie zachodził, i tak na Kreml trafić nie mogę.
Dlatego ucieszyłem się wielce, gdy niedawno trafił w moje ręce ostatni numer bardzo przeze mnie cenionego kwartalnika „Liberté”. Numer monograficzny, z wytłuszczonym na okładce pytaniem „Dlaczego w Polsce chrześcijaństwo się nie przyjęło?”. Ucieszyłem się, bo pomyślałem sobie, że wiedza o tym, co mianowicie się w Polsce nie przyjęło, pozwoli mi przynajmniej przybliżyć się do od tak dawna poszukiwanej przeze mnie definicji (wyjaśnię może, że w przypadku chrześcijaństwa moja ulubiona definicja, czyli definicja ostensywna nie wchodzi w grę – denominacji uznających się za chrześcijańskie jest już ponad czterdzieści tysięcy i niemal każda z nich uważa się za jedynego depozytariusza prawdy).
Niestety – znów płonne były moje nadzieje.
Gorzej, mam po uważnym przeczytaniu całego numeru nieodparte wrażenie, że wśród naprawdę zacnego i nader zróżnicowanego grona autorów (wystarczy wspomnieć, że mamy tu teksty między innymi właśnie wspomnianego już profesora Obirka, ale i supermena polskiego ateizmu profesora Hartmana, szanownego ojca-profesora Kłoczowskiego (uhonorowanego, było, nie było, tytułem „Mistrza świętej teologii”) oraz samego profesora Wolniewicza, a to przecież znawca i tłumacz Wittgensteina) konsens co do tego, jakie znaczenie mają kluczowe pojęcia, którymi się posługują, jest znikomy i to mimo że jest w tym gronie aż trzech profesorów filozofii, co powinno pewną dyscyplinę pojęciową narzucać. W każdym razie po lekturze – nader, jak powtarzam, interesującej – nadal nie mam pojęcia, gdzie mam szukać Kremla. Nie wiem, co się w Polsce nie przyjęło/przyjęło niewystarczająco, czy to dobrze, czy źle i dlaczego tak się stało/nie stało. Ba – wciąż nie wiem nawet, czy katolicyzm jest chrześcijaństwem (nie tylko Locke miał co do tego wątpliwości) i czy polski katolicyzm jest istotnie katolicyzmem, czy też jakąś jego szczególną odmianą (prof. Kłoczowski na przykład z uznaniem wypowiedział się o rozważaniach dr. Terlikowskiego nad zagrożeniem Rymkiewiczowską herezją, a z kolei profesor Wolniewicz, inny wierny syn Kościoła, ubolewał, że „Duch Święty odstąpił od biskupów, a najbardziej jaskrawym przykładem jest to, że doprowadzili oni do abdykacji Benedykta XVI, by wybrać na papieża Jorgego Maria Bergoglia”). No cóż, ale przynajmniej „I’m confused on a much higher level”, jak powiedział pewien fizyk po seminarium z Feynmanem. Tyle że fizycy mają łatwiej – mogą się spierać o interpretacje mechaniki kwantowej, ale przynajmniej mają pewność, że teoria kwantów działa!
Moja kremlowska konfuzja zresztą jeszcze wzrosła przy innej okazji, gdy temat religii i Kościoła zdominował praktycznie całą polską prasę, a to mianowicie z okazji tzw. Światowych Dni Młodzieży i kilkudniowej bytności w Polsce głowy Kościoła rzymskokatolickiego, papieża Franciszka. Jakkolwiek sam zbyt pilnie tego „wielkiego święta” ani towarzyszących mu komentarzy nie śledziłem (i to nie tylko z racji bezbożnictwa i wieku, ale też i z tego powodu, że poczułem się urażony niezrozumiałym odwołaniem tak przez mnie oczekiwanej inscenizacji odsieczy wiedeńskiej), kilka towarzyszących jej wydarzeń nie umknęło mojej uwadze, w tym choćby zamknięte spotkanie papieża z polskimi biskupami i nader pouczająca wymiana poglądów, do której tam doszło.
Dlaczego pouczająca? Otóż padło tam z ust głowy Kościoła katolickiego kilka ważnych deklaracji, które wzbudziły sporą konsternację.
Zabawne (a zatem i pouczające) było to, że nastąpiło klasyczne „odwrócenie sojuszy” – z sympatią i z uznaniem zaczęli raptem pisać o Franciszku ci, którzy dotychczas odnosili się doń z wyraźnym dystansem (pewnie nawet prof. Wolniewicz się rozchmurzył, gdy papież dał odpór lewactwu), natomiast emablujący go dotychczas „progresywiści” poczuli się wyraźnie zakłopotani. Ten entuzjazm / konsternację wzbudziły papieskie deklaracje o wielkim zagrożeniu „genderem”, które jego dotychczasowi admiratorzy (np. Obirek w „Dzienniku Opinii Krytyki Politycznej” i Szostkiewicz w „Polityce”) próbowali – niezbyt przekonująco, moim zdaniem – tłumaczyć „niedoinformowaniem” Jego Świątobliwości, w sumie jednak zgadzając się, że słowa papieża są „intelektualną i duszpasterską porażką” (Szostkiewicz).
Czy jednak tak jest w istocie? Czy to faktycznie porażka, czy może raczej pewna długofalowa strategia, która tak obu przywołanym wyżej autorom (dla których skądinąd żywię wiele szacunku), jak i wielu innym równie mądrym ludziom wypowiadającym się w podobnym tonie jakoś umyka? Wiem, że to zakrawa na bezczelność z mojej strony, kwestionować zdolności analityczne ludzi, którzy – tak jak profesor Obirek czy redaktor Szostkiewicz – na Kościele zęby zjedli, czasem jednak „z boku lepiej widać”, a na pewno do katolicyzmu (jak i wszelkich teizmów en bloc) mam większy dystans niż wszyscy wymienieni powyżej autorzy. Być może właśnie z racji tego dystansu coś mnie w owych komentarzach (i krytyków, i apologetów) papieskich deklaracji zdziwiło, tyle że nie to, co w nich było (chwalone lub ganione), ale to bardziej, że jedna z wygłoszonych w tym purpurackim gronie papieskich opinii pozostała wyraźnie niedostrzeżona. Otóż, jak pozwolę sobie zacytować, Franciszek zwrócił uwagę polskich biskupów na niebezpieczeństwo od „Gendera” być może nawet groźniejsze. Powiedział bowiem (Roma locuta…):
To prawda, dechrystianizacja, sekularyzacja współczesnego świata jest silna. Wręcz bardzo silna. Niektórzy jednak mówią: Tak, jest silna, ale widać przejawy religijności, jakby budził się zmysł religijny. Ale może to być także zagrożenie. Myślę, że w tym tak zsekularyzowanym świecie mamy też inne niebezpieczeństwo, uduchowienie gnostyckie: owa sekularyzacja daje możliwość rozwoju nieco gnostyckiego życia duchowego. Przypomnijmy, że była to pierwsza herezja Kościoła: apostoł Jan atakował gnostyków – i to jak, z jaką siłą! – Tam, gdzie jest duchowość subiektywna, nie ma Chrystusa. Moim zdaniem najpoważniejszym problemem owej sekularyzacji jest dechrystianizacja: usunięcie Chrystusa, usunięcie Syna. Modlę się, odczuwam… i nic więcej. To jest gnostycyzm. Istnieje jeszcze inna herezja, która jest również obecnie w modzie, ale odłożę ją na bok, bo pytanie Księdza Arcybiskupa nie idzie w tym kierunku. Istnieje również pelagianizm, ale zostawmy go na boku, aby porozmawiać o nim w innym czasie. Znajdować Boga bez Chrystusa: Boga bez Chrystusa, lud bez Kościoła. Dlaczego? Kościół jest Matką, tą, która daje ci życie, a Chrystus jest starszym bratem, Synem Ojca, który odnosi do Ojca, tym, który objawia ci imię Ojca. Kościół – sierota. Dzisiejszy gnostycyzm, ponieważ jest właśnie dechrystianizacją, bez Chrystusa, prowadzi nas do Kościoła, powiedzmy lepiej do osieroconych chrześcijan, do osieroconego ludu. A my powinniśmy sprawić, aby nasz lud to odczuł.
Co tam gender, podsumowałbym powyższe słowa, to, co nam naprawdę grozi, to gnostycyzm i pelagianizm (ciekawe, tak na marginesie, ilu polskich biskupów wie, co to pelagianizm; jeśli o wiernych mowa, to stawiałbym na jakiś jeden procent), a w największym skrócie grozi nam „Bóg bez Chrystusa”, a co gorsza „lud bez Kościoła”!!!
Deklaracja to skądinąd najzupełniej zrozumiała w ustach przywódcy największej (wciąż jeszcze – to ma szanse się zmienić) chrześcijańskiej denominacji i trudno byłoby oczekiwać innej. Ciekawe jednak, że została ona tak powszechnie przez zwolenników i „nowego otwarcia”, i „Kościoła otwartego” zignorowana. A przecież – i tu wracam do moich kremlowskich peregrynacji – to w istocie jeden z najlepszych wykładów „wartości chrześcijańskich”, jaki zdarzyło mi się znaleźć. Przecież jeśli dobrze rozumiem słowa papieża (rzecz jasna mogę się mylić), to tą główną zagrożoną wartością jest… Kościół, a przecież „poza Kościołem nie ma zbawienia” (co zwłaszcza polskim katolikom się podoba – przypominam, że „sam” święty Jan Paweł II był przez tychże krytykowany za spotkania w Asyżu) i bez Kościoła jest tylko „osierocony lud”. To zresztą – mój kolejny ukłon w stronę Franciszka i przestroga dla progresistów, powiewających sztandarem Vaticanum II – postawa bardzo ewangeliczna. Wszak czytamy u Jana: „Ten, kto nie trwa we Mnie, zostanie wyrzucony jak winna latorośl i uschnie. Potem ją zbierają i wrzucają w ogień, i płonie” (15, 6). A czy to „trwanie” dzieje się w rytm Sylabusa błędów, czy Laudato si’, to szczegół, co do którego można już się spierać.
A przy tym, czyż naprawdę taka wielka jest różnica między „cywilizacją śmierci” (cyt. za Jan Paweł II) a „epoką grzechu wobec Boga-Stwórcy” (cyt. za Franciszek; cyt. za Benedykt XVI)?
Od wielu lat, pisząc i mówiąc w różnych miejscach o religii (choć tak naprawdę interesuje mnie ona głównie w kontekście społecznym i sporu z nauką), zwracam uwagę na to, iż w takim właśnie społecznym wymiarze zdecydowanie niedoceniane są podobieństwa tak między wiarą religijną i innymi totalnymi ideologiami (profesor Marcin Kula napisał na ten temat ważną książkę Religiopodobny komunizm), jak między Kościołem (zwłaszcza katolickim) a partiami komunistycznymi. Czasem zastanawiam się, czy analogia ta nie rozciąga się też na „aksjologię” obu tych systemów (instytucji). Moje pokolenie doskonale jeszcze pamięta hasło „socjalizm tak, wypaczenia nie” z lat 80. XX wieku, jak i wcześniejsze „błędy i wypaczenia”, kiedy to na każdym kolejnym etapie władze komunistyczne deklarowały „powrót do korzeni i prawdziwych wartości socjalistycznych”. Stan wojenny w Polsce pokazał, że tą prawdziwą wartością, której partia gotowa była bronić „jak niepodległości ojczyzny” (cyt. za gen. Jaruzelski) była… władza partii komunistycznej.
Ta aksjologiczna elastyczność nie jest (na szczęście możemy już mówić – nie była), by ktoś sobie nie pomyślał, specyfiką tylko europejskiego komunizmu. Oto na przykład interesujący opis ewolucji tej doktryny zaczerpnięty z (bardzo ciekawej – polecam) książki Chiny bez makijażu Marcina Jacoby’ego:
Oficjalnie dzisiejsze Chiny wdrażają „socjalizm o chińskiej specyfice” ( Zhongguo tese shehuizhuyi ). Co to znaczy? OFICJALNIE są dopiero na początku długiej drogi do komunizmu, a reformy rynkowe stanowią konieczny, acz przejściowy etap wstępnego stadium socjalizmu chińskiego. Partia, jak głosi, zdała sobie sprawę z tego, że uwarunkowania w Chinach są inne niż na całym świecie i że schematy opisane gdzie indziej nie mogą być zastosowane bezpośrednio w Państwie Środka. Dlatego opracowała nowy rodzaj socjalizmu – taki, który odzwierciedla potrzeby tego wyjątkowego kraju. Tak powstał socjalizm o chińskiej specyfice, unikalne połączenie najczystszej myśli socjalistycznej z koniecznymi tymczasowymi reformami rynkowymi. OFICJALNIE Chiny, gdy będą już na to gotowe, wdrożą kolejny etap socjalizmu (odrzucą gospodarkę rynkową) i powoli będą posuwać się ku ideałowi komunizmu. A zatem, OFICJALNIE, Chiny wierne są myśli Marksa, Lenina i Mao, oficjalnie kroczą cały czas tą samą ścieżką, choć zastosowały „konieczne ulepszenia”!
Czyż zatem (skąd my to znamy?) jedynym constans takiej ideologii komunistycznej nie jest właśnie monowładza partii komunistycznej? A czy ją realizujemy przez „wielki skok”, „rewolucję stu kwiatów”, „rewolucję kulturalną”, czy „reformy rynkowe”, to już tylko technikalia… Może tak! – wszak rozpad ZSRS pokazał, czym się kończą w instytucjach totalnych wszystkie pierestrojki i glasnosti.
Czy więc – tylko pytam – jeśli istotnie Franciszek chce być wielkim „odnowicielem Kościoła”, nie ma racji profesor Wolniewicz, martwiąc się, że ewidentnie duch święty odstąpił od biskupów, skoro dopuścili do wyboru kardynała Bergoglia na papieża? Czy rzeczywiście nie jest on dla wartości chrześcijańskich (w ujęciu rzymskokatolickim) zagrożeniem? I tu właśnie pojawia się podstawowe pytanie – a ja wracam do moich kremlowskich peregrynacji: skąd ja, niewierny i niewierzący, mam wiedzieć, czy owo poszukiwane przez mnie „prawdziwe chrześcijaństwo” (przynajmniej w katolickim wydaniu, porzućmy już marzenia o powszechności) lepiej reprezentuje ks. Lemański niż ks. Międlar, ojciec Kłoczowski niż ojciec Rydzyk… Kto lepiej mi wskaże drogę na Kreml?
PS. Oczywiście bardzo chciałbym wierzyć, że papież Franciszek jako uprzejmy gość i przełożony chciał się po prostu dostosować do poziomu swoich rozmówców, a to, w co naprawdę wierzy i co chce realizować, mówił podczas spotkań z młodzieżą. Z taką interpretacją też się zetknąłem i zaprawdę miła jej memu sercu. To nie jest tylko wszak „kosmetyczna” różnica, czy pierwszym sekretarzem kompartii jest Breżniew, czy Gorbaczow.
PPS. Jeden z pierwszych czytelników tego tekstu zadał mi proste pytanie: „A co ty, jako niekatolik, a nawet niechrześcijanin masz do wartości chrześcijańskich? Skoro nie wierzysz, to nie twój problem”. Mogłem mojej interlokutorce wytłumaczyć się na kilka sposobów (choćby zwykłą ciekawością – komunizm też mnie interesował, a nigdy nie byłem komunistą), wybrałem jednak inne wyjaśnienie. Oto ono: „Fakt. Nie jestem chrześcijaninem ani tym bardziej katolikiem, ale jestem obywatelem kraju, który najprawdopodobniej po następnych wyborach parlamentarnych wstawi sobie «wartości chrześcijańskie» do konstytucji, a już dziś można je znaleźć w znacznej liczbie aktów prawnych. Jako praworządny obywatel chciałbym wiedzieć, jakich to wartości mam chronić”.
***
Piotr Szwajcer – wydawca, współpracownik KOR, członek kierownictwa Niezależnej Oficyny Wydawniczej, przełożył na polski m.in. Boga urojonego Richarda Dawkinsa
Czytaj odpowiedź Stanisława Obirka: Jestem za, a nawet jeszcze bardziej
**Dziennik Opinii nr 252/2016 (1452)