Kraj

Leder: Po wydarzeniach w Białymstoku potrzebujemy „rajdów wolności”

Marsz Równości w Białymstoku. Fot. Tomas Rafa

Dla tych, którzy mają poczucie, że żyją „na wyspach wolności”, w Warszawie czy Gdańsku, „rajdy wolności” winny być lekcją tego, że nigdy nie jestem wolny, póki mój bliźni jest zniewolony.

 

Kiedy w latach 60. Afroamerykanie na południu Stanów Zjednoczonych zaczęli egzekwować swoje prawo do bycia w przestrzeni publicznej, przedstawiciele białej większości – ci, dla których przegrana w wojnie secesyjnej nadal była pomyłką – podjęli próbę blokowania takiej możliwości. Preteksty były różne, ale środek jeden – przemoc fizyczna, która przedstawicielom większości uchodziła na sucho. Właśnie dlatego, że reprezentowali domniemaną większość, bezkarnie mogli lżyć, atakować, często bić, czasem zabijać tych czarnoskórych, którzy mieli odwagę manifestować swoją obecność w restauracjach, lokalach wyborczych czy autobusach. Uczestniczyli w tym często szeryfowie i przedstawiciele policji. W miasteczkach i miastach dawnych stanów niewolniczych ludzie mający reprezentować prawo byli zazwyczaj zbyt mocno uwikłani we wspólną historię i jednomyślność z bojówkarzami, by karać ich za to, co oczywiste: wdeptywanie w ziemię aroganckich „czarnuchów”. Czuli zresztą aprobujące spojrzenia żon, dziewczyn, matek i babek, a także wujów, szwagrów i wreszcie dziadów w jasnych mundurach Konfederacji, spoglądających na nich z portretów.

I właśnie to spojrzenie domniemanej większości aprobujące przemoc było najważniejsze. Legitymizowało ją, a czarnoskórych spychało w piekło osamotnienia.

Nie tylko Rosa Parks

czytaj także

Jednym z najpiękniejszych epizodów tej trudnej historii jest działalność Studenckich Komitetów Koordynacyjnych, organizujących „rajdy wolności”. Mieszane grupy studentów z Północy podróżowały na Południe autobusami, w których nie przestrzegano segregacji rasowej, wymuszanej przez prawodawstwo stanów południowych. Po drodze byli zatrzymywani, osadzani w aresztach, atakowani i bici przez grupy białych rasistów. Ich działalność doprowadziła jednak do tego, że segregacja rasowa stała się problemem całego kraju. Biały mieszkaniec Nowego Jorku poczuł bowiem, że gdy czarnoskóra kobieta zostaje zamknięta w areszcie za zajęcie „nie tego” miejsca w autobusie, także jego własna wolność jest zagrożona.

Czy Polska potrzebuje podobnego przełomu? Wydarzenia w czasie marszu równości w Białymstoku czynią to pytanie palącym.

W Białymstoku to nie była rozróba, tylko próba homofobicznego pogromu

Pytanie nie jest proste, pamiętać trzeba bowiem o Jamesie Chaneyu (z Południa), Andrew Goodmanie i Michaelu Schwernerze (z Północy), czyli aktywistach Kongresu Równości, których w trakcie jednej z takich akcji po prostu zamordowano. Dziś wielu uczestników marszu w Białymstoku sygnalizuje, że nie są gotowi na kolejną konfrontację, że obawiają się tego, iż pojawienie się polityków lewicy i manifestantów z Warszawy czy innych „wolnościowych” miast raczej zaogni sytuację.

Ważąc argumenty, skłaniałbym się ku tezie, że polskie „rajdy wolności” są nam teraz potrzebne. Potrzebne, a może nawet konieczne, konieczne jest bowiem odrodzenie w polskim społeczeństwie solidarności. Solidarności wobec przemocy, we wszelkich jej przejawach. Przemocy takiej jak w Białymstoku, kopiącej, fizycznej, bezpośredniej, ale także przemocy instytucjonalnej, wyrażającej się niedostępnością pomocy lekarskiej, wypychaniem dzieci ze szkół i odbieraniem im prawa do edukacji czy „zapominaniem” o niepełnosprawnych. I zmuszaniem mniejszości, by znowu zamknęły się w szafie. Z dopychaniem tej szafy kolanem.

Uderzającym problemem dzisiejszej walki grup poddawanych opresji jest całkowita osobność działań. Kiedy niedawno strajkowali nauczyciele – największa grupa pracowników urzeczywistniających dobro wspólne, jakim jest publiczna edukacja – wszystkie inne grupy będące w podobnej opresji wstrzymywały się od działania. Wręcz odwrotnie, sprawiały wrażenie, jakby czekały w kolejce. Ze strony młodych lekarzy, oszukanych przez władzę szpitalnych rezydentów, dochodziły głosy o konieczności podjęcia protestu, ale z wyraźnym sygnałem, że „teraz na scenie są nauczyciele”. Jakby reguła społeczeństwa spektaklu – „każdy ma swoje pięć minut” i wtedy innym wara sprzed kamery – miała dyktować i dyktowała sposoby prowadzenia walki o sprawiedliwość.

Dla kogoś, kto pamięta solidarność polskiego społeczeństwa roku 1980 i 1981, jest to zadziwiające. Wtedy naprawdę górnicy strajkowali, gdy potrzebowały wsparcia pielęgniarki, a warszawskie zajezdnie zatrzymywały ruch autobusowy, wspierając studentów. Wydaje się jednak, że lekcja pałowania w ponurych latach „Jaruzelskich”, a potem bezwzględność neoliberalnej transformacji, połączona z pedagogiką „każdy sam za siebie”, całkowicie odebrały polskiemu społeczeństwu umiejętność myślenia w kategoriach dóbr wspólnych.

Ta fragmentacja świadomości społecznej ostatecznie ma niesłychanie groźne konsekwencje. Oligarchia u władzy, realizująca model społeczeństwa opartego na hierarchii – oczywiście wbrew własnej retoryce – może jednocześnie narzucać innym poczucie, że stoi za nią większość. Ustawia każdego protestującego w pozycji „awanturującej się mniejszości”, a my, awanturujący się, to poczucie kupujemy. Tak było z protestującymi rodzicami dzieci niepełnosprawnych, lekarzami rezydentami, wymiarem sprawiedliwości, środowiskami akademickimi, nauczycielami, strajkującymi pracownikami korporacji, samorządowcami, młodzieżą protestującą przeciw polityce klimatycznej… Każdy sam wobec przemożnej siły „narodu”, sankcjonowanej przez większościowy co prawda, ale na pewno już nie monopolistyczny, Kościół katolicki. Ostoję mentalności feudalnej w polskim społeczeństwie.

Wszyscy jesteście białostoczanami. Zapiski uczestniczące

Solidarność w działaniu może pozwolić nam odbudować poczucie, że jesteśmy większością. Bo jesteśmy. Jeśli na przykład chodzi o prawa osób LGBT, już teraz większość Polaków ma do nich pozytywny stosunek. Nie mówiąc o tak oczywistych sprawach, jak przekonanie o konieczności chronienia publicznego systemu ochrony zdrowia czy edukacji.

Dlatego „rajdy wolności” są jednak potrzebne. Tych, którzy w swoich środowiskach są naprawdę mniejszością, chronią przed poczuciem skrajnego osamotnienia. Nie powinni być pozostawiani w swojej opresji pod pretekstem tego, że ich większościowe otoczenie tej opresji żąda. Kobieta, która chce przeprowadzić aborcję, nie może być pozostawiona bez pomocy dlatego, że mieszka na Podkarpaciu, gdzie większość lekarzy publicznej służby zdrowia zasłania się „klauzulą sumienia”, zwykle zresztą „przywracając miesiączkę” w prywatnych gabinetach. Z tego powodu różnicowanie praw dla różnych regionów musi być bardzo ostrożne.

Dla tych, którzy mają poczucie, że żyją „na wyspach wolności”, w Warszawie czy Gdańsku, „rajdy wolności” winny być lekcją tego, że nigdy nie jestem wolny, póki mój bliźni jest zniewolony. Zbyt łatwo bowiem z obojętnością spoglądamy na los tych, którym miejsce urodzenia nie dało przywilejów, jakie nam przypadły w udziale.

Wszystkim zaś rajdy wolności winny pozwolić na odbudowanie poczucia, że jesteśmy większością, wielką demokratyczną wspólnotą, bez którego to poczucia rzeczywista zmiana nie będzie w Polsce możliwa, a stan apatii tłumił będzie konieczną polityczną mobilizację.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Andrzej Leder
Andrzej Leder
filozof kultury, psychoterapeuta
Profesor Polskiej Akademii Nauk, absolwent Akademii Medycznej i Uniwersytetu Warszawskiego. Wykładowca w Instytucie Filozofii UW. W 2015 roku, nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej, ukazała się jego książka "Prześniona rewolucja. Ćwiczenie z logiki historycznej", nominowana do Nagrody Literackiej Nike oraz Nagrody Historycznej im. Kazimierza Moczarskiego.
Zamknij