System nie otworzy się na nic, czego nie da się zmierzyć, bo sama idea pomiaru narzuca pewną logikę: dobre jest to, co mierzalne.
Miałem okazję uczestniczyć niedawno w debacie zorganizowanej przez Biuro Edukacji Warszawy. Trwają właśnie konsultacje Programu Rozwoju Edukacji w latach 2013–2020, spotkanie zamykało cykl czterech debat. Rozmawialiśmy o edukacji pozaszkolnej, która zajmuje coraz więcej czasu wszystkim uczącym się. Szkoła, mimo że coraz bardziej dopycha program, nie dostarcza wiedzy, jakiej potrzebują mieszkańcy współczesności. Ci muszą więc jej szukać poza szkolnymi murami. Problem w tym, że choć wszyscy o tym wiedzą, to ciągle brakuje dobrego pomysłu na zorganizowanie systemu współpracy edukacji szkolnej (formalnej) z edukacją nieformalną (różne zajęcia w domach kultury etc.) i pozaformalną (spontaniczna aktywność prowadząca do poprawienia kompetencji).
Warszawa wydawać by się mogła miastem, w którym pod względem edukacyjnym niczego nie brakuje: najlepsze szkoły w kraju, najlepsze uczelnie, do tego Centrum Nauki Kopernik, Pałac Młodzieży, oferta kulturalna. Jest w czym wybierać, ale bogactwo oferty przesłania rzeczywisty problem. Obecny formalny system edukacyjny oparty na szkole z oddziałami stracił już wydolność, uczniowie pompowani są wiedzą w sposób anachroniczny, ciągle odzwierciedlający stare podziały dyscyplinarne. Oczywiście, pewne minimum wiedzy ogólnej posiąść muszą – problem zawsze, jak ustalić to minimum. Drugi problem polega na tym, że zgodnie z obecnym podejściem uczeń jest produktem, który wchodzi do systemu z określonym zasobem wiedzy, umiejętności i kompetencji.
System dostarcza Edukacyjną Wartość Dodaną zgodnie z Polskimi Ramami Kwalifikacji zgodnymi z Europejskimi Ramami Kwalifikacji, czyli na wyjściu mamy produkt o większej wartości dodanej, co rzeczony produkt powinien odczuć pozytywnie na rynku pracy. Efekt jest taki, że proces pedagogiczny przekształcił się w proces budowania kapitału ludzkiego, czyli inwestowania w dziecko-produkt. Rodzice, którym pompowanie kapitału w szkole nie wystarcza, gonią swe pociechy do miejsc edukacji pozaszkolnej na dodatkowe zajęcia. Po maturze wychodzi z edukacyjnej taśmy produkcyjnej zombi, które można doskonale opisać zgodnie z PRK, jednocześnie mierząc efektywność procesu, a także uczestniczących w nim placówek i nauczycieli. W tym zbożnym dziele pomoże System Informacji Oświatowej, coś w rodzaju PRISM zbudowanego na potrzeby MEN.
Pomiar zazwyczaj pomija, że produkt tego systemu pozbawiony jest kompetencji społecznych i kulturowych, lub inaczej – jeśli ich nie stracił (polska szkoła specjalizuje się, jak pisał prof. Janusz Czapiński, w promocji patologicznego indywidualizmu), a nawet je rozwinął, to głównie właśnie dzięki edukacji pozaszkolnej, i to w nurcie pozaformalnym. Czyli mówiąc prościej, w czasie normalnego rówieśniczego życia towarzyskiego i realizacji różnych pasji, jakie dzieciaki zazwyczaj jeszcze mają, lecz bardzo często rezygnują z aktywności, bo brakuje czasu i miejsc na ich podtrzymywanie. Czas zabiera system, a miejsc niby przybywa, lecz skażone są „syndromem orlików” – to przestrzenie kontrolowane zazwyczaj przez dorosłych, gdzie młodzi są co najwyżej gośćmi.
Brakuje miejsc, gdzie ci młodzi mogliby być gospodarzami. A to właśnie w takich przestrzeniach autonomii dochodzi do najważniejszego procesu w całej alchemii kształtowania dojrzałego człowieka – indywiduacji (nie mylić z ową patologiczną indywidualizacją produkowaną przez szkołę), czyli kształtowania autonomicznej, samosterownej, lecz jednocześnie uspołecznionej jednostki.
Miejscami takimi były kiedyś podwórka, gdzie grało się w gałę, różnego typu ruiny, glinianki – obszary wolności, dziś ogrodzone i pilnowane przez cieciów troszczących się, by nie zadrapać samochodu lub pobrudzić sztucznej murawy położonej za ciężkie euro.
Młodzi bronią się jeszcze, tworząc przestrzeń autonomii w internecie, to jednak zbyt mało.
W efekcie duży, a z punktu widzenia przyszłości społeczeństwa najważniejszy fragment edukacji – pozaszkolna edukacja pozaformalna, ma dziś charakter nie tylko pozasystemowy (nie da się pomierzyć w PRK), lecz antysystemowy. Zupełnie bez sensu. Czy jednak możliwe jest „przebiegunowanie” systemu i otwarcie go na to, co w istocie najważniejsze? Obawiam się, że poszliśmy już zbyt daleko – system nie otworzy się na nic, czego nie da się zmierzyć, bo sama idea pomiaru narzuca pewną logikę, która określa podstawowy schemat wartości: dobre jest to, co mierzalne i zgodne z PRK, czego zmierzyć się nie da, nie istnieje i niewarte jest wsparcia. Może zaistnieć, jeśli zgodzi się na pomiar, co zabija istotę autonomii. Jedyny sposób, to tworzenie otwartych przestrzeni autonomii, na przykład na wzór brazylijskich Pontos de Cultura.
Nie trzeba zresztą sięgać do Brazylii, można skorzystać z doświadczenia stowarzyszenia „Tratwa” Ryszarda Michalskiego, na warszawskim Grochowie otworzyło się niedawno Centrum Społeczne założone przez Centrum Aktywności Lokalnej przy wsparciu władz miasta. Boję się jednak tego, że jeśli dalej będziemy modernizować system edukacji zgodnie z dotychczasową logiką, to w końcu organizacje takie jak „Tratwa” i CAL stracą publiczne wsparcie, chyba że udowodnią, jaką mierzalną wartość dodaną produkują i jak efekty ich działania można dopasować do Ram Kwalifikacji.
I jak o tym myślę w kontekście zaczynającego się jutro II Kongresu Edukacji, to zaczynam lepiej rozumieć intencję Ivana Illicha z książki Odszkolnić społeczeństwo.
Tekst ukazał się na blogu autora Antymatrix II. Tytuł od redakcji.