Jest. Przybył bez kłopotu przez dziurawe, zglobalizowane granice. Rozgościł się i najprawdopodobniej zostanie z nami na dłużej. Mamy pandemię wirusa, o którym wiemy sporo, ale nie dość, żeby uratować wszystkich. Ani nawet nie tyle, by wiedzą uleczyć strach. Co za jedną zarazą pociąga następną: epidemię niepowagi.
W najbardziej niebezpiecznej fazie epidemii wirusa zarażonych przybywa wykładniczo – dziś jeden przypadek tu, jutro cztery tam, a za tydzień – dziesiątki, setki lub tysiące w całym kraju. To, jak szybko przybywa chorych, zależy od wielu czynników, przede wszystkim zaś od samego patogenu. SARS-CoV-2 jest pod tym względem wyjątkowo paskudnym przeciwnikiem, choć ani nie zabija tak sprawnie jak ebola czy wścieklizna, ani nie jest tak zaraźliwy jak odra. Ponad 80% diagnozowanych przypadków jest łagodnych, średnio tylko (wrócimy jeszcze do tego „tylko”) dwóch–trzech spośród stu zarażonych nim osób nie udaje się uratować. Przede wszystkim starszych i obciążonych innymi schorzeniami.
Ale już w styczniu objawiła się prawdziwa groza COVID19, czyli wywoływanej przez SARS-CoV-2 choroby: choć pozornie prawie nieszkodliwa dla pojedynczych osób, jest śmiertelnie groźna nawet dla rozwiniętych systemów ochrony zdrowia. Systematycznie wypełnia oddziały zakaźne i oddziały intensywnej terapii, a później całe szpitale ludźmi. Większość z nich przeżyje pod warunkiem zapewnienia im kosztownej i absorbującej, a przede wszystkim długiej opieki. Tyle że zarażonych przybywa, również wśród lekarzy i pielęgniarek. Każdego dnia jest ich więcej niż poprzedniego. Stopniowo zaczyna brakować personelu medycznego, środków ochrony bezpośredniej, respiratorów, leków, miejsca – wszystkiego.
czytaj także
A przecież epidemia, a od 11 marca już oficjalnie – pandemia, nie znosi innych chorób. Stacje dializ muszą działać, trzeba operować rozlane wyrostki robaczkowe, przyjmować porody, diagnozować nowotwory i choroby tarczycy, konsultować diabetyczki. Bez spowolnienia wykładniczego wzrostu liczby chorych rokowanie dla każdego systemu opieki medycznej – polskiego, koreańskiego czy niemieckiego – jest takie samo: złe.
Innymi słowy: wyśmiewanie paniki, porównywanie koronawirusa do grypy, junakowanie czy bagatelizowanie problemu jest tym samym, co mówienie o wspomaganiu szpitali relikwiami. Tymczasem na platformach społecznościowych przez ostatnie parę dni trwał konkurs na najlepszy diss pod adresem ludzi przestraszonych chorobą, a niektórzy politycy swoją wiedzę o epidemii zdawali się czerpać z rysunków satyrycznych.
Nawet z pozoru odpowiedzialne wypowiedzi odwoływały się raczej do politycznych tęsknot słuchających niż pragmatyki działania właściwej epidemii. „Państwo musi zejść na ziemię, z tego modelu centralnego zarządzania wszystkim i wszystkimi, który jest maksymalnie nieefektywny, na poziom zaufania samorządom, na poziom lokalny, gdzie my też będziemy w stanie wziąć część odpowiedzialności za to, co się dzisiaj dzieje” – mówił kandydat na prezydenta Szymon Hołownia. Zaiste osobliwy to pomysł, leczyć globalne problemy decentralizacją. A odpowiedzialność i tak spoczywa na nas wszystkich: i groźna jest tu zarówno panika, jak i bagatelizowanie zagrożenia.
Koronawirus w Polsce, czyli cztery praktyczne testy państwa teoretycznego
czytaj także
Dlaczego nie wierzymy naukowcom?
Taki poziom odrealnienia jest silnie zakorzeniony w popkulturze. Od kilku dekad trwa moda na filmy katastroficzne, często o pandemiach. W filmach tych okrutne zarazy, rozpylane przez terrorystów lub w wyniku przypadku, grożą apokalipsą i końcem stylu życia, jaki znamy. Napięcie rośnie aż do dobrze znanego i wyczekiwanego finału: ekspresowo udaje się opracować lekarstwo, które po licznych przygodach wstrzykuje się choremu bohaterowi lub bohaterce dosłownie w ostatniej minucie życia. Najpierw nic się dzieje, ale raptem heros lub heroska bierze haust powietrza i już wiadomo, że za godzinę będzie dziarsko biegać, za dwie – wymyśli szczepionkę, a do wieczora dostarczy jej całej napiętej do granic ludzkości.
Wyśmiewanie paniki, porównywanie koronawirusa do grypy, junakowanie czy bagatelizowanie problemu jest tym samym, co mówienie o wspomaganiu szpitali relikwiami.
Ten „sakrament szczepionki”, tak jak dawniej w europejskim teatrze końcowe weselisko, ma zasygnalizować widzowi przywrócenie kosmicznego ładu, dać mu poczucie, że wszystko będzie dobrze. Tymczasem w prawdziwym świecie najlepsza nawet szczepionka musi zostać stworzona, wyprodukowana i poddana rygorystycznym próbom klinicznym. Przy nieziemskiej dawce szczęścia trwa to dwa lata. I dlatego nie lubimy prawdziwego świata, dlatego odgradzamy się odeń najrozmaitszymi fantazmatami, jak wspomnianym „sakramentem szczepionki” – ostatecznym i natychmiastowym zbawieniem. Łatwiej bowiem czekać na bohatera, w tym wypadku „genialnego naukowca”, niż samemu powziąć jakiekolwiek, przyziemne i nieefektowne, działania.
Na tę postchrześcijańską wyobraźnię, przez wieki karmioną różnymi wariantami historii o apokalipsie i osobistym czy powszechnym zbawieniu, nakłada się fakt, że poczucie realizmu Europejczyków od ponad pół wieku trenowane jest w warunkach względnego bezpieczeństwa. Wiemy, że gdzieś tam są wojny, głód i epidemie, nawet sentymentalnie empatyzujemy z ich ofiarami, ale to dalej jest współczucie dla Innych. Współczucie, podkreślmy, a nie poczucie wspólnego losu, nie świadomość, że krzywda, której dziś doświadczają ONI, jutro może przydarzyć się NAM, mnie.
Osiągnięcia wysokorozwiniętych państw działających w czasach pokoju traktujemy raczej jako część natury niż olbrzymie przedsięwzięcia instytucjonalne, które – jeśli nie będziemy o nie dbać – mogą się załamać pod ciężarem własnej złożoności. Potwierdza to na przykład częste narzekanie na niewydolność systemu ochrony zdrowia: świadczy ono bowiem o głęboko uwewnętrznionym przekonaniu, że „w normalnym kraju” obywatele z założenia mają prawo do leczenia opartego na najbardziej aktualnej wiedzy i najlepszych dostępnych zasobach.
Paradoksalnie zatem to bezprecedensowy w historii ludzkości dostęp do opieki zdrowotnej opartej na racjonalnych procedurach zrodził nieufność wobec „zachodniej medycyny”. Ścisłość specjalizacji prowadząca do braku całościowego podejścia do człowieka, leczenie ciała bez psychologicznego podejścia do pacjenta, wysoki poziom systemowości doprowadziły do buntu i zwrócenia się ku metodom holistycznym i alternatywnym. Ruchy antyszczepionkowe – jak wskazali Robert T. Chen i Beth Hibbs, co referował Marcin Napiórkowski – rozwijają się jednak tylko tam, gdzie ludzie nigdy nie widzieli dzieci umierających na odrę czy błonicę. Innymi słowy: tak przyzwyczailiśmy się do wizji świata, w której nasza codzienność jest bezpieczna, że nawet wobec bardzo konkretnych i racjonalnych argumentów, że musimy zastosować środki ostrożności, udajemy, że nic się nie dzieje.
czytaj także
Do tego koronawirus to gorąca sprawa polityczna. Większość Polaków uważa swą ojczyznę za kraj z tektury, zdaje sobie sprawę z niewydolności ochrony zdrowia, a wyczyny partii rządzącej, choćby ostatnie przekazanie 2 miliardów złotych na propagandę, a nie leczenie onkologiczne (co, swoją drogą, też byłoby jedynie PR-em, bo wieloletnich zaniedbań systemowych nie leczy się jednorazową jałmużną, choćby i dwumiliardową), nie pozostawiają zbyt wielu złudzeń co do tego, gdzie decydenci naprawdę mają zdrowie Polaków. Decyzja, by w ramach społecznego dystansowania zamknąć szkoły i instytucje kultury, ale już nie kościoły, pokazuje, że polityka zdrowotna jest uwikłana w chrześcijańską ideologię nie tylko w kontekście zdrowia reprodukcyjnego. Panika odczuwana przez wielu jest zatem oparta na pewnych racjonalnych przesłankach.
Z drugiej strony natomiast pojawiają się argumenty typu: „W Polsce z powodu zanieczyszczeń powietrza przedwcześnie umiera czterdzieści tysięcy ludzi, ponad sto tysięcy na choroby onkologiczne, zmierzamy do wyginięcia i żyjemy sobie jak gdyby nigdy nic, tymczasem pojawia się egzotyczny wirus, z którego powodu zmarła jedna osoba, i wprowadza się stan wyjątkowy!”. Albo: „Tysiące ludzi ginie z powodu naszej polityki na Morzu Śródziemnym, Europa zamknęła się przed ofiarami wojny, powodując olbrzymi kryzys humanitarny, a teraz pochyla się nad każdym zarażonym turystą wracającym z nart we Włoszech”. Dlaczego mamy się martwić z powodu medialnie nośnej epidemii, skoro codziennie tysiące ludzi na świecie umierają z powodu zmian klimatycznych, smogu czy zatrutej wody?! – pytają niektórzy, przecież nie bez racji.
W efekcie odpowiedzią na irracjonalną panikę (kradzież maseczek ze szpitali, gromadzenie nieproporcjonalnie dużych zapasów itp.) staje się oparta na wyparciu pseudoracjonalizacja. Nie zabija każdego, kogo dotknie? Tylko 3 na 100 zarażonych osób, a może nawet mniej? Tym każecie nam się przejmować, really?!
czytaj także
Jesteśmy zagrożeniem – nie zagrożonymi
Dlaczego zatem mamy się izolować? Obrazowo mówiąc: epidemia jest jak pożar – najlepiej zdusić ogień w zarodku. Im bardziej się rozprzestrzeni, tym trudniej z nim walczyć. Prędzej czy później sam zgaśnie (ostatecznie nawet Australia jest tylko dużą skałą pośród niepalnego oceanu) – pytanie tylko, jaki pas spalonej ziemi i ile ofiar zostawi za sobą.
Wiadomo, że epidemii nie da się już w Europie zdusić, ale im szybciej i bardziej zdecydowanie będziemy działać, tym większa szansa, że utrzymamy ją pod kontrolą. Podstawowym zaleceniem jest społeczna izolacja, która spowalnia rozprzestrzenianie wirusa. Dzięki niej zamiast nagłego wzrostu zachorowań, z którym system opieki zdrowotnej po prostu nie ma szansy dać sobie rady, mamy łagodny wzrost, rozciągnięty w czasie na kilka dodatkowych tygodni, z których każdy jest na wagę – setek? tysięcy? milionów? – żyć. W wariancie pesymistycznym (czy może raczej realistycznym) znaczy to, że nawet jeśli system nie wytrzyma obciążenia, jeden respirator będzie przypadał na, powiedzmy, dwóch potrzebujących go pacjentów, a nie na przykład pięciu (już dziś we Włoszech nie kontynuuje się terapii u pacjentów z niewydolnością oddechową, jeżeli mają powyżej 80 lat).
To spłaszczanie krzywej określającej obciążenie szpitali i systemu opieki zdrowotnej albo hamowanie wykładniczego wzrostu liczby chorych jest trudne, ale wykonalne. Wymaga aż i jedynie radykalnych zmian w stylu życia – ale właśnie życie jest stawką tego kryzysu.
If you only learn one thing about #COVID19 today make it this: everyone's job is to help FLATTEN THE CURVE. With thanks to @XTOTL & @TheSpinoffTV for the awesome GIF. Please share far & wide. pic.twitter.com/O7xlBGAiZY
— Dr Siouxsie Wiles (@SiouxsieW) March 8, 2020
Przy czym rozprzestrzenianie się wirusa zależy nie tylko od patogenu, ale i kwestii kulturowych, społecznych, politycznych. W autorytarnych Chinach od razu podjęto radykalne środki izolacji. Singapur w zasadzie wprowadził stan wyjątkowy. Na Zachodzie taka decyzja jest trudniejsza do podjęcia, ze względu na przywiązanie do wolności i autonomii. W Europie widać duże różnice i w podejściu do opieki, i w zarządzaniu pandemią. Z kolei w Stanach Zjednoczonych, gdzie miliony ludzi nie mają ubezpieczenia ani prawa do urlopu, zarażeni i tak będą przychodzić do pracy (jak pewnie wielu Polaków zatrudnionych na śmieciowych umowach), a wydolność prowincjonalnych szpitali w największej zachodniej gospodarce świata znamy z mrożącego krew w żyłach serialu dokumentalnego Netflixa pt. Pandemics. Co się stanie, jeśli wirus trafi do Sudanu? Do obozów w Turcji czy w Grecji? Gdy uderzy w uchodźców uwięzionych na granicy turecko-greckiej? Albo gdy rozprzestrzeni się w pogrążonym w przemocy i epidemii eboli Kongo?
czytaj także
Izolacja nie służy do tego, by nas – w miarę zdrową większość społeczeństwa – chronić przed śmiertelnym zagrożeniem, ale żeby tych, którzy są w grupie ryzyka, chronić przed nami, którzy moglibyśmy wirusa roznosić. W tym sensie jest substytutem nieistniejącej jeszcze szczepionki: zmniejszając dostępność podatnych gospodarzy, zmuszamy wirusa do odwrotu. Co nie znaczy, że konsekwencje załamania się systemu ochrony zdrowia nie stanowią zagrożenia dla każdego – w takiej sytuacji nawet „głupie” zapalenie wyrostka robaczkowego okazuje się śmiertelnym niebezpieczeństwem.
Racjonalnie i solidarnie
Kiedy Greta Thunberg mówiła: „nasz dom płonie”, powołując się na autorytet naukowców, większa część młodej lewicy gorąco jej przyklaskiwała. Wszak katastrofa klimatyczna, choć rozłożona w czasie, na różne sposoby rozgrywana politycznie i wypierana – jest realnym, bardzo poważnym zagrożeniem. By jej zapobiec, potrzeba całościowej zmiany sposobu myślenia (przejścia od myślenia w kategoriach ekonomii do ekologii), radykalnego ograniczenia emisji CO2, kompletnej zmiany stylu życia miliardów ludzi.
Aktywizm w czasach epidemii? Strajkuj dalej, ale zdalnie – zachęca Greta Thunberg
czytaj także
W sytuacji, gdy naukowcy zdecydowanie doradzają izolację społeczną, ci sami ludzie zachowują się tak, jakby epidemia była medialnym fake newsem albo kolejną wewnętrzną rozgrywką POPiS-u. Tyle że w ten sposób wypieramy nasz udział w zbiorowej odpowiedzialności za starszych, słabszych i bardziej podatnych – nie tylko tych w obozach dla uchodźców czy śmierdzących ładowniach przemytniczych kutrów, ale i tej jędzy spod siódemki i uroczego chłopca z zespołem Downa, synka sąsiadów, którego układ odpornościowy nie jest gotowy na spotkanie z łagodną dla nas chorobą (faktycznie nie tak znów wiele bardziej zjadliwą od grypy). Tak się składa, że to na ich życie mamy teraz bezpośredni wpływ, a wyrzeczenia, jakich się od nas oczekuje, są znacznie mniejsze niż to, co konieczne do powstrzymania zmiany klimatycznej: rezygnacja z koncertu, meczu czy pubu, ograniczenie podróży, unikanie komunikacji publicznej (szczególnie w godzinach szczytu), opieka nad dziećmi w domu (więc często konieczność wzięcia zwolnienia), praca zdalna (kto może). A to wszystko na parę tygodni.
Dokładne i regularne mycie rąk, ograniczenie kontaktów towarzyskich i poruszania się po mieście nie są zatem wyrazem paniki, lecz racjonalności. A przede wszystkim solidarności wobec tych, którym w ten sposób wszyscy razem ratujemy życie.
Byłoby dobrze, gdyby koronawirus przyniósł lewicowy zwrot polityczny
czytaj także
PS. Tym wszystkim, których domowa kwarantanna wciąż nie przekonuje, dajemy za przykład Singapurczyków, którzy postawieni przed tą właśnie koniecznością oprócz makaronu i papieru toaletowego wykupili zapasy prezerwatyw. Wspomnijcie wszystkie te rzeczy, które tak długo chcieliście zrobić, ale nie było czasu – rozmowa z partnerem, zabawa z dzieckiem, zaległa lektura książki. To jest ten czas.
**
Bartosz Lisowski (1986) – biofizyk, zajmuje się m.in. modelowaniem matematycznym w wirusologii.
Agata Sikora – kulturoznawczyni, eseistka, autorka książki Wolność, równość, przemoc. Czego nie chcemy sobie powiedzieć (Karakter 2019). Napisała doktorat o szczerości nowoczesnej (książka w przygotowaniu). Stale współpracuje z „Dwutygodnikiem”, mieszka w Londynie.