Prezydent Duda podpisał „małą ustawę reprywatyzacyjną”. Czy to koniec dzikiej reprywatyzacji w Warszawie?
Agata Diduszko-Zyglewska: Trybunał Konstytucyjny uznał „małą ustawę reprywatyzacyjną” za zgodną z konstytucją, prezydent Duda ją podpisał, a znany z bezwzględnego „odzyskiwania” nieruchomości Marek Mossakowski staje przed sądem za próbę wyłudzenia praw do zarządzania budynkiem. Czy to może oznaczać początek końca dzikiej reprywatyzacji w Warszawie?
Jan Śpiewak: Rzeczywiście, kiedy rozmawialiśmy ponad rok temu, miałem gorszy nastrój, bo akurat przegrałem proces związany z działaniami biznesu reprywatyzacyjnego. Bałem się, że sprawa reprywatyzacji znów zniknie z mediów, ale publicznej debaty na ten temat chyba już nie da się ugasić. To m.in. efekt kwietniowego artykułu w „Gazecie Wyborczej”, który ujawnił dziwne perypetie wokół działki na ul. Chmielnej 70 i poszerzył krąg osób zamieszanych w biznes reprywatyzacyjny w Warszawie.
Co to były za perypetie?
Okazało się wtedy, że miasto „oddało” nieruchomość, za którą wypłacono odszkodowanie już w 1953 roku. To brzmiało tak, jakby miasto nie uznawało umów odszkodowawczych, które PRL podpisała z państwami zachodnimi. Zresztą ratusz kilka razy zmieniał w tej sprawie linię obrony. Na początku nie uznawał układów indemnizacyjnych – padło zdanie, że nie były ratyfikowane, więc nie są obowiązujące. Później urzędnicy twierdzili, że chodziło o to, że były właściciel nie wziął odszkodowania, a później o to, że nie był Duńczykiem. Na końcu okazało się, że Ministerstwo Finansów informowało ratusz na rok przed zwrotem, że ta osoba była na liście osób, które otrzymały odszkodowanie. Niestety wygląda to tak, jakby niektórzy urzędnicy ratusza działali w tej sprawie intencjonalnie.
A jakie były te intencje?
Decyzję zwrotową wydał Jakub Rudnicki – wtedy wiceszef Biura Gospodarki Nieruchomościami. Właścicielami działki zostali: urzędniczka Ministerstwa Sprawiedliwości, siostra mecenasa Roberta Nowaczyka (znanej postaci w biznesie reprywatyzacyjnym i człowieka, który prowadził postępowanie zwrotowe), jego współpracownik oraz prawnik zasiadający we władzach Okręgowej Rady Adwokackiej. W tym samym czasie Rudnicki i Nowaczyk zaczęli prowadzić wspólny biznes na Podhalu. Innymi słowy, urzędnik utrzymywał relacje biznesowe i towarzyskie z osobą, na rzecz której wydawał decyzje. To wszystko nie wymaga chyba dodatkowego komentarza.
Czy takich „zwrotów” dla „spadkobierców” osób, które już otrzymały odszkodowanie, było więcej?
Na pewno wiemy o jeszcze jednej kamienicy, która została oddana w Warszawie na podobnej zasadzie – to Mokotowska 46 – ale docierają do nas informacje, że takich przypadków jest więcej.
Z waszych publikacji wynika, że osobą działającą przy reprywatyzacji na styku władzy i biznesu jest również senator Aleksander Pociej.
Senator Pociej to dla nas zagadkowa postać. Jest współautorem „małej ustawy reprywatyzacyjnej”, a przy tym człowiekiem z udziałami, obecnie przepisanymi na jego matkę, w kancelarii, która bierze udział w biznesie reprywatyzacyjnym. Byliśmy zaskoczeni, kiedy „mała ustawa” została zawetowana przez prezydenta Komorowskiego, bo senator Pociej był prawnikiem prezydenta.
Weto prezydenta Komorowskiego w kontekście wyroku Trybunału staje się jeszcze bardziej niezrozumiałe. Zwłaszcza, że napisanie tej ustawy to była próba działań naprawczych ze strony urzędników ratusza reprezentujących przecież tę samą opcję polityczną, co prezydent.
My do tej pory uważaliśmy, że to było działanie głównie o wymiarze PR-owym, które owszem zawiera kilka dobrych rozwiązań w kwestii budynków użyteczności publicznej. Ale jak wszyscy pamiętamy, byliśmy przekonywani przez wiele instytucji i organizacji prawniczych, że ta ustawa jest po części niekonstytucyjna. Chodziło o brak zapisu o odszkodowaniach dla spadkobierców właścicieli. Trybunał przychylił się do opinii tych, którzy twierdzili, że ten zapis znajduje się gdzie indziej i nie jest konieczny w nowelizacji. My teraz postanowiliśmy przyjrzeć się „małej ustawie” jeszcze raz, żeby upewnić się, kto na niej zyska.
Z czego wynikają wasze wątpliwości co do „małej ustawy”?
W jednym z jej ustępów słowa: „może zostać zwrócona jedna nieruchomość” zastąpiono słowami: „może zostać zwrócona nieruchomość stanowiąca ich dawną własność” – co już wychwyciły kancelarie handlujące roszczeniami. Wygląda na to, że dzięki tej zmianie dawni właściciele i spadkobiercy mogliby potencjalnie odzyskiwać nie tylko jedną dawną nieruchomość, ale całość gruntu przejętego na podstawie dekretu warszawskiego. Zmiana ta zresztą wpisuje się w praktykę orzeczniczą sądów administracyjnych.
Wydaje nam się, że „mała ustawa” może okazać się korzystna dla kancelarii prawnych, bo powiększa liczbę osób zainteresowanych, które będą mogły uzyskać rekompensatę za roszczenia – więcej szczegółów w tej sprawie zdradzimy wkrótce. Ale oczywiście ona zakłada odcięcie od tego biznesu tych, którzy zbyt ostentacyjnie łamią prawo. Przecież sprawa reprywatyzacji zaistniała w świadomości publicznej w dużej mierze dlatego, że niektórzy z biznesmenów działających w tym obszarze zrobili sie tak chciwi, że atakowali wszystko – placówki oświatowe i najcenniejsze lokalizacje w mieście. Brak umiaru sprawił, że ci ludzie ściągnęli w końcu na siebie uwagę publiczną. Kiedy my zaczęliśmy się tym zajmować, próbowano „zwracać” już dosłownie wszystko – od Placu Zamkowego po Królikarnię.
Dlatego to kluczowe, że „mała ustawa” nawet z wadami została podpisana, bo jednak zawiera zapis o tym, że w wypadku pojawienia się tzw. kuratora to miasto ma prawo pierwokupu nieruchomości…
Ale wcześniej miasto też mogło występować jako kurator i po prostu tego nie robiło! Kluczowe jest to, kto będzie teraz wyceniał te roszczenia. Bardzo łatwo tu o manipulację. Sposób wyceniania nieruchomości ulegał bowiem zmianom. Do końca lat 90. wyceniano nieruchomości według stanu na 1945 rok, czyli moment znacjonalizowania, plus waloryzacja i inflacja. Później sądy zmieniły sposób wyceny. A to zmienia wszystko. Jak znacjonalizowano działkę na rogu Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej w 1945 roku, to były tam tylko trupy i gruz, w tym samym czasie działki znacjonalizowane w Katowicach były o wiele cenniejsze – zawierały węgiel i niezniszczone nieruchomości. Teraz te same działki w Warszawie są o wiele cenniejsze od katowickich. Dlatego podstawą wyceny musi być zwaloryzowany stan z dnia nacjonalizacji – z uwzględnieniem podatków płaconych później przez najemców. Bo hasło „Cały naród buduje swoja stolicę” to nie jest pusty slogan, tylko roboczogodziny i materiały, które szły w miliony. A zatem państwo heroicznym zrywem obywateli dokonało odbudowy miasta z kompletnych gruzów, a teraz po prostu ktoś kładzie na tym łapę. I to osoby, które nie mają realnie nic wspólnego z żadnymi spadkobiercami – w związku z czym nie płacą nawet podatku spadkowego. To jest zwyczajne uwłaszczanie się na majątku publicznym.
Często mówisz o zorganizowanym lobby reprywatyzacyjnym.
To nie jest sprawa przez nas wydumana. Istnieje zorganizowana grupa, która pilnuje, żeby reprywatyzacja trwała i była intratnym źródłem dochodu. Nawet profesor Łętowska wspominała w jednej z wypowiedzi, że ci pełnomocnicy zajmujący się „odzyskiwaniem” byli na tyle sprawni, że ich pisma były przepisywane na zasadzie „kopiuj-wklej” do orzecznictwa sądowego i w ten sposób ich interpretacje faktów stały się linią orzecznictwa. To nie byłoby możliwe, gdyby ratusz nie wycofał się ze swoich obowiązków i gdyby urzędnicy przychodzili na sprawy reprywatyzacyjne.
Tym bardziej, że mieszkańcy lokali komunalnych jako najemcy są pozbawieni prawa głosu.
Tak, to druga sprawa, którą się zajmujemy: mieszkańcy komunalni nie są uznawani za stronę w postępowaniach reprywatyzacyjnych. To jest absolutna dyskryminacja. Ci ludzie mieszkają gdzieś latami, mają czynsze regulowane ze strony państwa, wkładają pieniądze i pracę w remonty i nagle ktoś wyrzuca ich na bruk. Lokator ma interes prawny w tym, żeby występować przed sądem jako strona i odebranie mu prawa głosu to łamanie praw człowieka. Z takiego postawienia sprawy wynika też, że ci, którzy mają własność, mają coś w rodzaju obywatelstwa premium, a pozostali mają obywatelstwo gorszego sortu, bo nie mają wszystkich zdolności do występowania przed sądami.
Jednym z waszych postulatów jest nowelizacja kodeksu postępowania administracyjnego zgodnie z wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego z maja 2015. Co to za wyrok?
To bardzo ważny wyrok Trybunału, który ku naszemu zaskoczeniu zna niewiele osób. My też dowiedzieliśmy się o nim dopiero wtedy, kiedy napisał o tym Rzecznik Praw Obywatelskich w styczniu tego roku. Obecnie kodeks postępowania administracyjnego umożliwia unieważnienie decyzji administracyjnej, która została wydana z rażącym naruszeniem prawa. Trybunał w swoim wyroku stwierdził, że trzeba jakoś czasowo ograniczyć możliwość takiego unieważnienia. Nakazał nowelizację tego artykułu, bo upływ czasu jest w prawie istotnym czynnikiem. Sądy administracyjne interpretowały art. 156 kpa w taki sposób, że można cofać decyzje administracyjne, które zapadały np. w 1949 roku czy 1951 roku – i to była podstawa zwracania nieruchomości. Trybunał orzekł, że taka podstawa była niekonstytucyjna. A jeśli była niekonstytucyjna, to wszystko, co do tej pory zrobiono na podstawie artykułu 156, jest nielegalne.
Ale prawo nie działa wstecz i nastąpiły przecież tzw. skutki prawne…
Skoro można było cofać decyzje administracyjne sprzed siedemdziesięciu lat, to być może da się wycofać i z tych dużo nam bliższych. W Ministerstwie Infrastruktury toczy się precedensowa sprawa, która dotyczy właśnie zmiany decyzji w oparciu o ten wyrok Trybunału. Zobaczymy, co z tego wyniknie. Jeśli ministerstwu udałoby się ruszyć tę decyzję, to konsekwencje mogłyby być znaczące. Można wtedy spróbować żądać cofnięcia innych niekonstytucyjnie wydanych decyzji. Bo w innym wypadku – skoro cofamy decyzje sprzed siedemdziesięciu lat, to dlaczego nie cofać tych sprzed stu czy dwustu lat? Ten przykład pokazuje absurd tego, co się dzieje. Ludzie na podstawie tamtych decyzji wykupywali mieszkania, wchodzili w stosunki najmu, miasto się zmieniało – to tu zaistniały nieodwracalne konsekwencje prawne. To, że sądy udawały przez ostatnie dziesięć lat, że tak nie było, jest skandalem.
Na pewno reprywatyzacja nie jest aktem sprawiedliwości dziejowej, jak zwykli przedstawiać ją niektórzy politycy.
Ja uznaję to za atak sądów administracyjnych na ciągłość państwa. Ich działanie uderzało w prawa bardzo wielu żyjących obywateli. W samej Warszawie mówimy o dziesiątkach tysięcy ludzi, a jest jeszcze reszta kraju. Jak tak wątła podstawa prawna, która okazała się niekonstytucyjna, mogła doprowadzić do takiej hekatomby? Dlaczego mówię o tym ja – radny dzielnicy Śródmieście, a nie senatorowie, posłowie, sędziowie? Milczą, bo ta wieloletnia restytucja w naturze to niezwykle intratny biznes – podkreślam przy tym, że nie podważam sensowności wypłacania odszkodowań, oczywiście nie stuprocentowej wartości i nie od wartości liczonej na dziś.
Niestety pojawiają się przesłanki ku temu, żeby myśleć, że mamy tu do czynienia nie tylko z prawniczym lobby, ale też zwyczajnie ze zorganizowaną przestępczością – jedną z nich jest, najbardziej drastyczną, jest niewyjaśniona do tej pory śmierć Jolanty Brzeskiej. Wygląda na to, że śledztwu w tej sprawie zwyczajnie ukręcono łeb. Świadczą o tym mnożące się w nim podstawowe błędy: nie zebrano dowodów, a śledztwo prowadzono pod kątem samobójstwa, co było absurdalne, biorąc pod uwagę okoliczności śmierci ofiary.
To prowadzi nas do pytania: jak to możliwe, że jakaś grupa może odzyskać za darmo kamienicę, która była po wojnie całkowicie zburzona; jak może w biały dzień zabić kobietę, która protestowała przeciwko temu odzyskaniu; i jak może ukręcić łeb takiej sprawie?
A jeśli to samo środowisko miało wpływ na legislację? Na weta prezydenckie? Na uchwalanie planów zagospodarowania? Na ustawę o planowaniu przestrzennym? Pytanie o istnienie zorganizowanej przestępczości w tej sprawie musi wrócić do debaty publicznej, bo być może mamy taki problem, a na szczytach władzy wciąż panuje w tej sprawie milczenie.
Wejście w życie „małej ustawy” może skutecznie utrudnić życie profesjonalnym „odzyskiwaczom” nieruchomości?
„Mała ustawa”, o ile nasze obawy, o których wspominałem wcześniej, się nie sprawdzą, rzeczywiście utnie zwroty w naturze i pozostanie do rozwiązania tylko problem z odszkodowaniami. Jest trochę czasu, żeby ustalić, na jakim poziomie te odszkodowania powinny być wypłacane. Ważne, żeby nie było już żadnej możliwości manipulacji.
Czy konieczność wypłacania tych odszkodowań mogłaby poważnie nadszarpnąć budżet państwa?
W wypadku mienia zabużańskiego odszkodowania za całe kresy wschodnie kosztowały państwo osiem miliardów – wypłaconych w obligacjach i rozłożonych na dwadzieścia lat. Jeśli przyjęłoby podobny sposób postępowania w wypadku reprywatyzacji, to przy uczciwej wycenie tych nieruchomości, jak obliczają niektórzy eksperci, można całą tę sprawę zamknąć w kwocie pięćdziesięciu miliardów złotych.
Co w skali budżetu państwa nie robi aż takiego wrażenia – w końcu sam Program500+ kosztuje ponad dwadzieścia miliardów rocznie.
A w dodatku efektem takiego działania byłoby uwolnienie terenów pod inwestycje i możliwości rozwojowych, co potencjalnie oznacza duże zyski z podatków dla państwa. Przecież reprywatyzacja dusi też miasto rozwojowo – choćby przez to, że kolejne kamienice, do których są lub mogą być roszczenia, się sypią, bo miasto nie ma prawa w nie inwestować.
Teraz trudne pytanie. Wasza obecna strategia to frontalny atak na ratusz. Z twoich wypowiedzi wynika, że obciążasz odpowiedzialnością prezydent miasta i jej gabinet, a nie poszczególnych urzędników czy polityków, co do których już wiadomo, że biorą udział w biznesie reprywatyzacyjnym. Oboje wiemy, że w ratuszu pracują też sensowni, uczciwi ludzie, którzy nie mają z tym nic wspólnego. Czy nie obawiasz się, że PiS użyje tej sprawy, żeby przejąć władzę? Nie bronię PO w kwestii reprywatyzacji, ale po prostu zwyczajnie boję się, że rządy PiS-u mogą oznaczać jeszcze gorsze rzeczy dla miasta i mieszkańców.
W sytuacji, w której w centrum miasta łamane są prawa człowieka na tak wielką skalę, nie możemy milczeć. Dodam, że gdyby swego czasu mainstreamowe media i ośrodki opinii nie odpuściły sobie tematu reprywatyzacji, to dziś nie mielibyśmy tak nabrzmiałej sprawy. To jest akt oskarżenia wobec całego establishmentu wyznającego neoliberalizm w wydaniu folwarczno-feudalnym. To dało siłę PiS-owi, a nie nasza krytyka zaniechań ratusza. Owszem, zdajemy sobie sprawę, że PiS może rozgrywać tę sytuację w swoich celach politycznych, ale jestem pewien, że nigdy nie zdobędzie Warszawy.
Lech Kaczyński był prezydentem Warszawy, więc skąd masz tę pewność? Czy to nie jest zbyt optymistyczne założenie?
Warszawa to duże, liberalne miasto. PiS w ciągu ostatnich paru lat za mocno skręcił w prawo, żeby mieć tutaj szansę na władzę. A jednak lęk przed nadejściem PiS-u jest argumentem, którym od kilku lat zamyka się nam usta, chociaż naszą robotą jest patrzenie na ręce sprawującym władzę i budowanie alternatywnego programu, który będzie racjonalną propozycją. PO w takiej formie jak teraz – na wielu polach skompromitowana, bez pomysłu na politykę innego niż straszenie PiS-em – to też dla PiS-u przeciwnik wymarzony. Obserwujemy kryzys umierającej partii władzy i to jest moment, kiedy w mieście może pojawić się całkiem nowa siła polityczna czy obywatelska. Warszawa to dobre miasto do tego, żeby tutaj zaczynać proces zmiany politycznej. Zresztą także dla PiS-u Warszawa i prezydentura Lecha Kaczyńskiego były trampoliną do wyborów parlamentarnych. W tę próżnię na pewno ktoś wejdzie.
Partia Razem?
Myślę, że formacja z centrolewicowym programem może osiągnąć w Warszawie bardzo dobry wynik wyborczy. Ludzie tutaj nie nabiorą się na oszalały PiS, Platforma straciła wiarygodność, a Nowoczesna, której recepty są bardzo podobne do platformianych, też raczej nie porwie wielu wyborców. Neoliberalizm, z wieżowcami, autostradami i specjalnymi strefami ekonomicznymi, to już nurt anachroniczny i nieprzekonujący dla mieszkańców.
Dobrym przykładem samorządowca, który to rozumie, jest prezydent Jaśkowiak w Poznaniu, któremu udało się dokonać zmiany w myśleniu i działaniu tamtejszych urzędników i mieszkańców. Podobną historię ma Robert Biedroń. Do tego już teraz w całym kraju działają lokalne ruchy miejskie, które starają się mówić o konkretnych problemach i szukać tego, co może być dla ludzi wspólnym celem. Jest na to ogromne zapotrzebowanie. Potrzebna jest konstruktywna krytyka neoliberalizmu, która będzie też zawierała odpowiedzi na problemy ludzi biedniejszych. Sprawa reprywatyzacji należy do tego gatunku – w przeciwieństwie do wielu innych tematów podejmowanych przez ruchy miejskie, na przykład kwestii reklam wielkoformatowych i ogólnie miejskiej estetyki.
Ale społeczna, solidarnościowa świadomość polskiej klasy średniej jest chyba wciąż dosyć niska w porównaniu z przedstawicielami tej samej klasy na zachód od nas.
Tak, dlatego podejmowanie tych tematów przez ruchy miejskie jest kluczowe, bo wspieranie odnawialnych źródeł energii, gospodarowanie przestrzenne czy handel lokalny to tematy przez większość klasy średniej nieodrobione. Chyba tylko „lemingom” z Wilanowa udało się skutecznie zablokować budowę centrum handlowego w ich Miasteczku. To jest promyk nadziei, że powoli klasa średnia zaczyna rozumieć, że w interesie wszystkich – w tym i jej! – jest postawienie na państwo i usługi publiczne.
W Warszawie tę zmianę już widać, przecież Miasteczko Wilanów walczyło właśnie o tramwaj, a nie o poszerzenie drogi.
Wreszcie narasta reakcja na wypaczenia neoliberalizmu, bo osiedla bez komunikacji miejskiej, bez szkół, przedszkoli, placów zabaw, sklepów i chodników dały tym ludziom w kość i oni zaczynają rozumieć, że kolejny pas drogi, który tylko podniesie poziom zanieczyszczenia, czy centrum handlowe zabijające lokalne sklepiki nie podniosą ich poziomu życia.
Zaczynają też chyba rozumieć, że wielka polityka dotyka ich na co dzień – mamy do czynienia z prawdziwym obywatelskim ożywieniem.
Nie wierzę w jakiś ogólnokrajowy zryw obywateli pod sztandarem KOD-u, ale na pewno część ludzi zaktywizowana przez KOD zasili różne inicjatywy obywatelskie i polityczne. Uważam, że ruchy miejskie mogą być dla tych ludzi dobrą formułą, bo bardziej niż partie łączą ludzi o różnych poglądach. Kiedy kilka dni temu apelowaliśmy na naszym fanpejdżu, żeby ONR nie paradował 1 sierpnia z krzyżami celtyckimi po ulicach Warszawy, dużo ludzi, którzy nas śledzą, zareagowało zdziwieniem – okazało się, że mamy sporą grupę prawicowych fanów. Jako ruch miejski docieramy do różnych nieoczywistych adresatów i grup społecznych. To jest cenne.
To może być cenne, ale z drugiej strony Platforma poległa także na tym, że wydawało jej się, że może być naraz konserwatywna i liberalna – w ten sposób przestała być wiarygodna dla większości wyborców. Jeszcze raz powtórzę, obawiam się, że wasz słuszny gniew zostanie użyty przez PiS – i we władzach miasta wylądują spece od zrzucania głazów z podobizną Lecha Kaczyńskiego na każdym skrzyżowaniu. To nie pomoże ofiarom reprywatyzacji ani nikomu innemu. Bo kiedy patrzę, jak prezydent Duda spełnia swoje obietnice wobec frankowiczów, to mam poczucie, że pomimo płomiennych zapewnień o obronie słabych, kolejna władza, kiedy przychodzi do pragmatycznych decyzji, ulega tym samym lobbystom.
Ale my próbowaliśmy skłonić władze miasta Warszawa do zajęcia się sprawą reprywatyzacji na najróżniejsze sposoby. Przypomnij sobie, od kiedy o tym mówimy – od 2013 roku! Bez żadnej reakcji ze strony ratusza. Apelowaliśmy o dymisję Marcina Bajko z Biura Gospodarki Nieruchomościami, o transparentność, o uchwalanie planów miejscowych, o to, żeby ratusz stawiał się na sprawach sądowych w sprawach reprywatyzacyjnych i bronił mienia publicznego. Apelowaliśmy o zmianę na stanowisku konserwatora zabytków. Cieszę się, że „Gazeta Stołeczna” i wy zajmujecie się tym od początku, ale w mediach ogólnopolskich nie zadawano Hannie Gronkiewicz-Waltz w ostatnich latach trudnych pytań. Tolerowano patologiczny rozwój sytuacji, aż zdarzyły się rzeczy straszne.
Czuję się, jak w filmie Spotlight o pedofilii w Kościele. Wszyscy wiedzieli, że dzieje się gigantyczna krzywda dużej grupie ludzi, że „odzyskiwanie” nie jest żadnym odzyskiwaniem, a jednak nikt nie był w stanie przebić się z tym do sprawujących władzę lub nikogo to nie obchodziło.
W efekcie wokół dramatu dziesiątek tysięcy ludzi panowało coś w rodzaju zmowy milczenia. To jest akt oskarżenia wobec wszystkich ekip, które sprawowały władzę w III RP. To też mówi wiele o charakterze polskiej transformacji – mamy państwo bezsilne wobec silnych i silne wobec bezsilnych.
Czy proces Marka Mossakowskiego może być w tej historii niemocy jakimś precedensem?
Pytanie brzmi, czy pan Mossakowski nie powinien usłyszeć w przyszłości większej liczby zarzutów niż tylko wprowadzenie w błąd sądu w przypadku jednej praskiej kamienicy? Jest też pytanie, jakimi przesłankami kierował się sąd, zgadzając się na ustanowienie kuratora dla osoby, która musiałaby mieć 110 lat, gdyby żyła. Dodajmy, że zarzutów dla Mossakowskiego by nie było, gdyby nie tytaniczna praca mieszkańców zagrożonych reprywatyzacją kamienic. Prokuratura i sędziowie udawali, że nic nie wiedzą i nic się nie dzieje. Instytucjonalna zapaść sądów i wymiaru sprawiedliwości to osobny i niestety bardzo nabrzmiały problem.
Czy jest nadzieja, że i tu sprawa ruszy?
Profesor Łętowska mówiła na początku konferencji NSA w 2016 roku, że to jest początek upadku zmowy milczenia również w środowiskach prawniczych i że sądy się za tę sprawę wreszcie zabiorą. Precedensem była już sprawa spółki Giesche, która zażądała „zwrotu” mniej więcej jednej trzeciej Katowic – w pierwszej instancji zapadły wyroki pięciu lat bezwzględnego więzienia. Mam nadzieję, że w Warszawie także zaczną zapadać wyroki bezwzględnego więzienia za próby wyłudzeń. Mam też nadzieję, że dowiemy się, kto jest mocodawcą pana Mossakowskiego, bo wiemy, że nie mógł działać sam tak długo i wiemy, że działał w otoczeniu instytucjonalnym, które mu pomagało – te osoby powinny być zidentyfikowane i pociągnięte do odpowiedzialności.
**Dziennik Opinii nr 230/2016 (1430)