Gospodarka

Celem skrócenia czasu pracy powinno być skrócenie czasu pracy, nie wzrost produktywności

Do końca czerwca ministerstwo pracy ma ogłosić warunki pilotażu skróconego czasu pracy. Gdy go ogłaszano, resort sięgnął po argumenty produktywności. Rzecz w tym, że nie musimy być bardziej wydajni – od połowy lat 90. nasza produktywność wzrosła niemal trzykrotnie, nie wpływając niemal w żaden sposób na czas pracy polskich pracowników.

Temat skracania czasu pracy od kilku lat wraca do debaty publicznej. Rozwój technologii, postępująca robotyzacja i sztuczna inteligencja dają nadzieję na możliwość zautomatyzowania szerokiego wachlarza powtarzalnych czynności w miejscach pracy. Widmo globalnego, technologicznego bezrobocia konfrontowane jest z planami krótszego tygodnia roboczego, co pozwoliłoby na utrzymanie zatrudnienia (a co za tym idzie – źródła dochodu) i podzielenia się niemożliwą do zautomatyzowania, a konieczną do wykonania pracą.

Czterodniowy tydzień pracy? Najwyższy czas!

czytaj także

Wszystko to jest szczególnie ważne dla Polek i Polaków, bo jesteśmy jednym z najbardziej przepracowanych narodów w Europie. Według raportu firmy HR SD Worx z 2024 roku, 43 proc. polskich pracowników regularnie pracuje po godzinach, z kolei z badania Hays Poland z 2023 roku wynika, że aż 85 proc. pracowników deklaruje wykonywanie nadgodzin, z czego niemal 70 proc. pracuje również w dni wolne, jak weekendy czy święta. Głównie z powodu nadmiaru obowiązków służbowych, braków kadrowych oraz presji związanej z terminami. W konsekwencji – jak wskazują dane OECD z 2023 roku – Polska należy do krajów o najdłuższym przeciętnym czasie pracy wśród krajów rozwiniętych. W perspektywie rocznej przeciętny Polak pracuje 1803 godziny – to drugi najwyższy wynik w Unii Europejskiej, zaraz po Grecji. Od Niemców, Holendrów czy Duńczyków, pracujących najkrócej na świecie, przeciętny Polak pracuje o jedną trzecią dłużej.

Potrzeba związków i układów zbiorowych

Podobne wnioski płyną z danych Eurostatu z 2023 roku: średnia tygodniowa długość pracy to w Polsce 39,3 godziny, co sytuuje nas na trzecim miejscu w Unii Europejskiej – za Rumunią i Grecją. Najkrócej pracujący na świecie Holendrzy pracują przeciętnie 7 godzin tygodniowo krócej.

Tak znaczące różnice występują pomimo tego, że niemal wszystkie państwa w Europie mają zapisany ustawowo 40-godzinny tydzień pracy. Krótszy czas pracy poszczególnych krajów jest przede wszystkim konsekwencją wysokiego poziomu uzwiązkowienia i objęcia pracowników zbiorowymi układami pracy – a więc wewnętrznymi regulacjami pomiędzy pracownikami a poszczególnymi przedsiębiorstwami lub całym sektorem przemysłu, które gwarantują więcej praw niż kodeksy pracy.

W Danii pracuje się przeciętnie 34,3 godziny tygodniowo pomimo braku ustawowego limitu tygodnia pracy, właśnie dzięki silnym związkom zawodowym i powszechnym układom zbiorowym, które obejmują około 80 proc. pracowników. Podobnie sytuacja wygląda w Niemczech, gdzie pracuje się średnio 34 godziny tygodniowo, a umowy sektorowe obejmują 54 proc. zatrudnionych. Dla przykładu, w lutym 2018 roku 900 tysięcy niemieckich pracowników przemysłu metalurgicznego wywalczyło sobie prawo do pracy w trybie 28-godzinnym – każdy zatrudniony może skrócić swój czas pracy do takiego tygodniowego wymiaru na dwa lata, przy zachowaniu całego wynagrodzenia – potem wraca do standardowego dla sektora trybu 35-godzinnego.

Piętnastogodzinny tydzień pracy? Czemu nie?!

czytaj także

Między innymi dlatego sytuacja na polskim rynku pracy wygląda tak źle – układy zbiorowe w Polsce mają bardzo ograniczony zasięg i jest ich z roku na rok coraz mniej. Dane Państwowej Inspekcji Pracy wskazują, że na 14,3 tysiąca zarejestrowanych układów obowiązywało niespełna 6,8 tysiąca, a faktycznie stosowanych było około 1,3 tysiąca. Objętych nimi jest zaledwie około 10 proc. pracowników, w znacznej mierze zatrudnionych w sektorze publicznym. Na podobnym, bardzo niskim na tle Europy poziomie, utrzymuje się w Polsce poziom uzwiązkowienia.

Po drugie, ustawowy 40-godzinny tydzień pracy jest zapisany w kodeksie pracy, co oznacza, że obejmuje wyłącznie osoby zatrudnione w oparciu o umowę o pracę – zgodnie z danymi GUS-u jest to około 11 milionów osób. Szacuje się, że 2,3 miliona świadczy „pracę” w oparciu o umowy zlecenie, a kolejne 2 miliony są samozatrudnione (w istotnej części fikcyjnie). Oznacza to, że paru milionów osób w ogóle nie dotyczą regulacje czasu pracy.

Nawet tam, gdzie formalnie funkcjonują, a więc wśród zatrudnionych w oparciu o umowę o pracę, do powszechnych zjawisk należą bezpłatne nadgodziny. Teoretycznie w dniach roboczych nadgodziny powinny być opłacane stawką 150 proc., zaś za nadgodziny w niedziele, święta czy pracę w nocy obowiązuje stawka 200 proc. W praktyce Polki i Polacy przepracowują 4 godziny i 43 minuty nadgodzin tygodniowo bez dodatkowego wynagrodzenia. Czasem jest to jawne łamanie prawa, możliwe dzięki niewydolności instytucji kontrolnych, słabości i niewielkiej liczbie związków zawodowych czy niskiej pozycji negocjacyjnej pracowników w miejscu pracy. A czasami nadgodziny są bezpłatne w majestacie prawa – wynika to z wyjątkowo liberalnych przepisów dotyczących okresu rozliczeniowego.

Nie musimy być bardziej wydajni

Okres rozliczeniowy to przedział czasu, w którym planuje się i rozlicza czas pracy pracownika. Jego długość wpływa na sposób rozliczania nadgodzin – przy krótszym okresie częściej są opłacane dodatkiem pieniężnym, natomiast przy dłuższym pracodawca może „oddać” pracownikowi wolne dni później, unikając wypłaty dodatków. Pozwala to pracodawcom dostosowywać czas pracy do potrzeb produkcyjnych (np. wydłużając pracę w okresie wzmożonych zamówień), ale dla pracowników niesie ryzyko nieprzejrzystych rozliczeń, utraty nadgodzin oraz opóźnionego wypłacania części wynagrodzenia. W Polsce od ponad piętnastu lat okres rozliczeniowy może zostać przedłużony nawet do 12 miesięcy.

Pracujmy krócej! To nie jest żadna rewolucja

O ile więc Kodeks Pracy stanowi w art. 129 § 1, że „czas pracy nie może przekraczać 8 godzin na dobę i przeciętnie 40 godzin w przeciętnie pięciodniowym tygodniu pracy”, to stanowi tak wyłącznie dla osób pracujących na umowie o pracę – i wyłącznie wtedy, gdy mają siłę przetargową, żeby to wyegzekwować, i ostatecznie do takiej przeciętnej normy musi się uśrednić na przestrzeni roku.

Wszystko to sprawia, że skrócenie czasu pracy jest jedną z najpilniejszych reform, których potrzebujemy w naszym kraju. Jednocześnie ton debaty publicznej toczącej się na ten temat budzi niepokój – skupiony jest na kwestiach efektywności i produktywności. Skracanie dnia czy tygodnia roboczego postrzegane jest nie jako cel sam w sobie – szerokie, społeczne dzielenie owoców rosnącej od dekad wydajności pracy, a jako środek do celu, którym miałaby być wyższa produktywność osiągana w krótszym czasie. W takim duchu prowadzone są kolejne eksperymenty i pilotaże 7-godzinnego dnia pracy – jedynym akceptowalnym uzasadnieniem skracania czasu pracy wydaje się udowodnienie, że w ciągu siedmiu godzin można wykonać tyle samo pracy lub więcej, co w ciągu ośmiu.

35-godzinny tydzień pracy nie jest antidotum na wszystkie bolączki

Podobny ton pobrzmiewa w ogłoszonym pod koniec kwietnia 2025 roku planowanym pilotażu ministerstwa pracy, którego zasady i warunki mają zostać ogłoszone do końca czerwca. W komunikacie resortu czytamy: „Jesteśmy jednym z najbardziej zapracowanych narodów w Europie, jednak nie zawsze w parze z liczbą spędzonych w pracy godzin idzie efektywność. Co więcej, duża liczba przepracowanych godzin w większości branż często nie prowadzi do zwiększenia produktywności”.

Rzecz w tym, że nie musimy być bardziej wydajni – od połowy lat 90. nasza produktywność wzrosła niemal trzykrotnie, przewyższając wzrost realnych płac i nie wpływając niemal w żaden sposób na czas pracy polskich pracowników. Owoce wzrostu wydajności pracy w istotnej części trafiły na konta firm i korporacji. Widać to doskonale, gdy spojrzymy na udział płac w PKB – wskaźnik mówiący o tym, jaka część każdej złotówki wypracowanej w gospodarce trafia do pracowników w formie wynagrodzeń.

Na czele Europy jest Szwajcaria z wynikiem 59,2 proc. Za nią Islandia, Łotwa, Austria czy Niemcy, które utrzymują się powyżej 50 proc. W Polsce jest to zaledwie 41,6 proc. – o ponad 6 punktów procentowych mniej niż średnia unijna. Przekładając z ekonomicznego na ludzki: nieproporcjonalnie duża część owoców pracy polskich pracowników trafia na konta firm, które nas zatrudniają. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby skrócić dzień pracy do 7 godzin dziennie – nie spowoduje to kryzysu, masowego bezrobocia, wielkiej inflacji. Po prostu szefowie firm, w których pracujemy, zarobią trochę mniej, a my będziemy zdrowsi i szczęśliwsi.

Nie potrzebujemy testów, tylko odpoczynku

8-godzinny dzień pracy, wprowadzony dekretem Jędrzeja Moraczewskiego niemal 100 lat temu, nie został ustanowiony dlatego, że dziesiątki eksperymentów ze skracaniem czasu pracy zakończyły się sukcesem. Był skutkiem sprzeciwu pracowników zrzeszonych w związkach zawodowych, zwykle przejawiającym się w formie brutalnie tłumionych strajków. Celem skrócenia czasu pracy było skrócenie czasu pracy, nie wymagało więc pilotaży czy testów. Domaganie się eksperymentów, szczegółowych wyliczeń i eksperckich raportów jest narzędziem utrzymywania status quo i sprzeciwiania się zmianom mającym na celu poprawę sytuacji większości społeczeństwa. Niemal nigdy nie stawia się takich wymagań przed reformami wprowadzanymi w interesie kapitału – przed uchwaleniem ustawy antykryzysowej, pozwalającej przedłużyć okres rozliczeniowy do roku, nie prowadzono dziesiątek badań dotyczących tego, jak taka zmiana wpłynie na rynek pracy. Nie badano, jak wpłynie na rynek pracy zamrażanie płac w budżetówce, czy przyzwolenie na powszechne zatrudnianie pracowników w oparciu o umowy śmieciowe.

Zawisza: Czas zawalczyć o to, żeby pracować krócej

Wszystkie przeprowadzone w ostatnich latach badania nad krótszym tygodniem pracy wskazują, że krótsza praca to lepsze, szczęśliwsze i zdrowsze życie całego społeczeństwa. Cała historia nowożytnego kapitalizmu, u którego zarania pracowaliśmy po 12, a czasem 14 godzin dziennie, jest świadectwem tego samego. Jeżeli cały postęp technologiczny, internet, cyfryzacja i nowe technologie mają mieć jakikolwiek sens, to taki, żebyśmy mogli wreszcie odpocząć.

**

Hubert Walczyński – publicysta, nauczyciel ekonomii, działacz Inicjatywy Pracowniczej. Redaktor działu „Obywatel” w Magazynie Kontakt.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij