Podatek katastralny nie musi wcale zubożyć i tak już ubogich. Jego wprowadzenie, jeśli go dobrze przemyśleć, może za to zmniejszyć nierówności majątkowe i zapewnić finansowanie usług komunalnych.
Znane ze swego umiaru i jak zawsze merytoryczne pismo „Najwyższy Czas!” 4 czerwca zapytało w nagłówku, czy „George Soros chce wysiedlić Polaków?”. Dokładnie tego samego dnia portal TVP Info poinformował w nieco spokojniejszym tonie o „nowym pomyśle fundacji Sorosa”. Może się to wydać zaskakujące, ale oba teksty dotyczyły propozycji wprowadzenia… podatku katastralnego, która wyszła od ekspertów bliskich Fundacji Batorego. Jak widać, niektórym nawet reforma podatku od nieruchomości kojarzy się z eksterminacją narodu. Prezes PiS, korzystając z podgrzanej atmosfery, już kilka dni później obwieścił, że rząd kontrolowany przez jego partię podatku od wartości nieruchomości na pewno nigdy nie wprowadzi. Ta krótka historia obrazuje fatalną prasę, jaką cieszy się nad Wisłą podatek katastralny. Gdy tylko Polacy i Polki słyszą tę nazwę, zaraz staje im przed oczami obraz rodzin wyrzucanych na bruk i wielkiej akcji wywłaszczeniowej.
Lęków obywateli i obywatelek o bezpieczeństwo ekonomiczne nie należy wyśmiewać, śmiać się można co najwyżej z tych, którzy na tych lękach bezczelnie ugrywają swoje interesiki. Nie zmienia to faktu, że akurat w tej sprawie obawy są zupełnie bezpodstawne. Podatek katastralny nie ma bowiem na celu wywłaszczenia mniej zamożnych, a wręcz przeciwnie – to krok ku większej sprawiedliwości ekonomicznej.
Podatek dziś jest przyjazny dla zamożnych
Wbrew pozorom George Soros nie zabrał wcale głosu w sprawie polskiego systemu podatkowego. Wprowadzenie podatku katastralnego zaproponował za to Dawid Sześciło, jeden z najlepszych polskich ekspertów od administracji publicznej, w raporcie pt. Polska samorządów. Ogólną koncepcję pogłębienia decentralizacji, którą w nim zarysowano, można, a nawet powinno się poddać merytorycznej krytyce. Z opiniami Sześciły o podatku od wartości nieruchomości trudno się jednak nie zgodzić. Obowiązująca w Polsce koncepcja, według której kwota podatku zależy od wielkości nieruchomości, jest bowiem absurdalna i nieżyciowa. Nic dziwnego, że większość państw OECD wprowadziło podatek katastralny.
Podatek od nieruchomości to drugie najważniejsze źródło dochodów własnych gminy, po dominującym w ich budżetach udziale we wpływach z podatku PIT. Dla nieruchomości mieszkalnych, które zdecydowanie tu przeważają, jest on niezwykle niski, więc i wpływy gmin z tego źródła nie porażają. Ostateczna decyzja o wysokości stawek dla poszczególnych kategorii podatku od nieruchomości należy do rady gminy, ale rządzący co roku ustalają górną granicę. Siłą rzeczy różnice między gminami są więc bardzo niewielkie. Przykładowo w roku 2017 w Poznaniu stawka za lokal mieszkalny wynosiła 0,75 zł za metr, a w Oświęcimiu 0,62 zł. Tak więc właściciel 50-metrowego mieszkania w jednej z zamożnych dzielnic Poznania zapłacił 37,50 zł podatku za cały rok, a mieszkaniec 60-metrowego lokalu na oświęcimskim blokowisku – 37,20 zł, czyli praktycznie tyle samo. Mimo że przecież własność poznaniaka jest bez porównania bardziej wartościowa. Oczywiście rzeczywista kwota podatku w obu przypadkach była nieco wyższa, gdyż dochodzi jeszcze udział we własności gruntu, ale stawki od gruntu są jeszcze niższe, więc nie zmienia to istoty tego porównania.
Równie absurdalne przypadki znajdziemy wśród mieszkańców tych samych gmin. W 2019 roku w Katowicach stawka za lokal mieszkalny wynosi 0,7 zł. To znaczy, że właściciel 60-metrowego apartamentu na zamkniętym osiedlu Dębowe Tarasy zapłaci 42 złote (plus za udział w gruntach), czyli tyle samo, ile mieszkaniec lokalu o tej samej wielkości w rozpadającej się kamienicy na Załężu, Szopienicach albo Bogucicach. Mamy więc w Polsce taki system opodatkowania nieruchomości, w którym zamożna klasa średnia może płacić niższy podatek od ubogiej klasy ludowej, jeśli tylko ma nieco mniejsze mieszkanie.
Na Zachodzie robią to inaczej
Podatek od nieruchomości to rodzaj podatku majątkowego. Wszystkie tego rodzaju podatki są w Polsce śmiesznie niskie – to samo dotyczy chociażby podatku od spadków i darowizn, z którego zwolnieni są spadkobiercy z najbliższej rodziny. Nic więc dziwnego, że pod względem wpływów z podatków majątkowych odstajemy nie tylko od krajów anglosaskich, w których są one ważnym źródłem dochodów finansów publicznych, ale nawet od wielu krajów Europy Zachodniej, w której prym tradycyjnie wiodą podatki dochodowe. Wpływy z podatków majątkowych wynoszą w Polsce 1,2 proc. PKB, przy średniej dla OECD wynoszącej 1,9 proc. Dla porównania: we Francji podatki majątkowe to odpowiednik aż 4,4 proc. PKB, a w Wielkiej Brytanii 4,2 proc.
czytaj także
Jak zauważa w swym raporcie Sześciło, Polska jest jednym z nielicznych krajów OECD, które opodatkowują powierzchnię nieruchomości, a nie jej realną wartość. Podaje też przykłady kilku państw Europy Zachodniej, które opodatkowują wartość wymienioną w katastrze, czyli rejestrze budynków i gruntów. W Holandii podatek od nieruchomości wynosi 0,1 proc. szacunkowej wartości nieruchomości, która jest corocznie aktualizowana przez urzędników gminy. W Szwecji z kolei podatek wynosi 0,75 proc. wartości, jednak obowiązuje górny limit podatku dla osoby fizycznej, który wynosi 6 tys. koron.
Jeszcze inaczej kwestię podatku od nieruchomości rozwiązano w Wielkiej Brytanii. Nieruchomości są tam podzielone na osiem kategorii pod względem ich wartości z roku 1991 roku. W kategorii A są najniżej wyceniane nieruchomości, a w kategorii H – najwyżej. Następnie władze lokalne ustalają konkretną kwotę podatku (a nie stawkę) dla nieruchomości będących w przedziale D. Kwoty podatku dla nieruchomości z pozostałych przedziałów są iloczynem (tj. wynikiem mnożenia) kwoty z przedziału D. Przykładowo za nieruchomości z przedziału A należy się kwota wynosząca 6/9 kwoty podatku z kategorii D, a dla najdroższych nieruchomości – dwukrotność kwoty z przedziału D.
Taką konstrukcję poddał krytyce między innymi Anthony Atkinson, zresztą zwolennik podatku katastralnego, w książce Nierówności. Co da się zrobić?. Według brytyjskiego badacza głównym problemem jest to, że jest on na Wyspach degresywny, to znaczy jest proporcjonalnie niższy dla droższych nieruchomości. Przykładowo przeciętna wartość nieruchomości z przedziału H była 4,7 razy większa od nieruchomości z kategorii D, ale podatek był już tylko dwa razy większy. Atkinson postulował więc powrót do proporcjonalności, czyli obciążenie wszystkich nieruchomości jedną stawką zależną od ich wartości.
Da się to zrobić
Sześciło proponuje pójść jeszcze dalej i zamiast proporcjonalności postuluje wprowadzenie progresji. Nieruchomości o wartości do 100 tys. złotych obciążone byłyby stawką 0,1 proc., natomiast te powyżej 2 milionów – stawką 0,75 proc. Pomiędzy nimi byłoby jeszcze pięć innych stawek, rosnących wraz z kolejnymi progami wartości – przykładowo nieruchomości warte między 300 a 500 tys. zł obciążone byłyby stawką 0,35 proc. Takie rozwiązanie wyraźnie podniosłoby dochody gmin, które obecnie szukają oszczędności gdzie się da, ograniczając z tego powodu usługi publiczne, szczególnie te najbardziej nierentowne. A na tym najbardziej tracą właśnie niezamożni, którzy z tych usług, np. z komunikacji publicznej, korzystają relatywnie częściej.
czytaj także
Oczywiście pozostaje jeszcze podstawowy zarzut wobec podatku katastralnego. Jego wprowadzenie spowoduje mianowicie wyraźny wzrost obciążeń zwykłych obywateli, także tych niezamożnych czy wręcz ubogich. Poza tym w centrach wielkich miast mieszka wielu starszych ludzi, których dochody mogą nie wytrzymać takiego wzrostu obciążeń. Posiadają oni bardzo drogie nieruchomości, jednak to wcale nie oznacza, że są bogaci – po prostu mieszkają w nich od wielu lat, a w międzyczasie ceny lokali w okolicy drastycznie wzrosły. To samo się tyczy ich spadkobierców – fakt, że jakiś 30-latek mieszka we własnościowym lokalu w centrum Krakowa wcale nie musi oznaczać, że jest krezusem. Mógł je dostać w spadku po babci.
To wszystko argumenty niebagatelne, skoro podatek katastralny ma sprawić, by to bogaci płacili większe podatki, a nie dobić mniej zarabiających. Chodzi w nim przecież o zmniejszenie nierówności majątkowych i zwiększenie finansowania usług komunalnych, a nie o pogorszenie sytuacji ekonomicznej dolnej połowy społeczeństwa. Sześciło proponuje w tej sytuacji, by wzorem państw zachodnich wprowadzić system ulg zależnych od sytuacji dochodowej podatników. To jednak mogłoby niepotrzebnie zwiększyć biurokrację. Podatnicy musieliby deklarować co roku swój dochód, co oznacza, że trzeba by również wprowadzić jakiś system wyrywkowej kontroli. Ewentualnie urzędnicy gminni musieliby otrzymać dostęp do danych urzędów skarbowych, co jest problematyczne nie tylko z perspektywy czysto prawnej, ale nawet technicznej. W Polsce bowiem systemy informatyczne bywają niekompatybilne ze sobą nawet między wydziałami jednego urzędu gminy. Urzędnicy musieliby więc się zwracać w każdym przypadku z prośbą do skarbówki o udostępnienie informacji.
Być może lepiej by było po prostu zwolnić z tego podatku część nieruchomości. Przykładowo lokale o wartości poniżej pół miliona złotych, które służą właścicielom jako ich mieszkanie, byłyby opodatkowane według starych reguł, czyli od powierzchni. Mieszkania droższe lub będące drugim i kolejnym lokalem dla właściciela byłyby już opodatkowane podatkiem katastralnym. Oczywiście podobnie jak nieruchomości niemieszkalne.
Określenie stawek podatku oraz najlepszego mechanizmu ochrony mniej zarabiających to materiał na dyskusję ekspertów współpracujących z legislaturą. Na tym etapie ważniejsze jest odczarowanie tematu podatku katastralnego, któremu niesłusznie dorobiono w III RP bardzo brzydką gębę. Tymczasem byłby on krokiem ku większej sprawiedliwości ekonomicznej oraz sprawniejszym usługom komunalnym. A więc skorzystaliby na nim także ci, których obecnie się nim straszy.