„Kapitał w XXI wieku” czytany w Polsce rozbija mity „kapitalizmu z ludzką twarzą”, do którego miała rzekomo prowadzić transformacja.
Jeśli jest jedna myśl, którą czytelniczka z półperyferyjnego i posttransformacyjnego kraju, jakim jest dziś Polska, powinna wynieść z lektury Thomasa Piketty’ego – choć będzie ją zapewne wynosić bardzo niechętnie i z oporami – to jest to obserwacja dotycząca natury kapitalizmu.
Przez wiele lat można było wierzyć (choć przecież nie wszyscy w to wierzyli), że najdojrzalszą postacią kapitalizmu jest „kapitalizm z ludzką twarzą”, łagodzący swoje sprzeczności dzięki jakiejś formie państwa bezpieczeństwa socjalnego. Można zaryzykować tezę, że obraz takiego kapitalizmu (takiego „jak w RFN” lub „jak w Szwecji”) stał się fantazją legitymizującą podskórnie – i paradoksalnie – proces neoliberalnej transformacji. Paradoks polegał tu na tym, że wizja taka nie przyświecała ani tym, którzy obalili poprzedni system, ani tym, którzy przesądzili o kształcie nowego. Ci pierwsi podążali raczej za marzeniem o „prawdziwym socjalizmie”, „socjalizmie z ludzką twarzą”, ci drudzy – zaczytywali się u schyłku poprzedniego systemu w Hayeku i Friedmanie, co znakomicie opisał Andrzej Walicki w eseju-reportażu Liberalizm w Polsce. A jednak to właśnie fantazja o „kapitalizmie z ludzką twarzą” pozwalała masom ludzi pogodzić się z ogólnym kierunkiem transformacji, nawet jeśli oburzał ich szereg jej konkretnych przejawów. Dokładnie tak samo wizja „socjalizmu z ludzką twarzą” pozwalała wcześniejszemu pokoleniu do pewnego momentu krytycznie akceptować realia życia w autorytarno-opiekuńczym systemie PRL.
Otóż, jak pokazuje Piketty, ów „kapitalizm z ludzką twarzą” nie był wcale najdojrzalszą, finalną wersją kapitalizmu, lecz raczej jego historyczną anomalią.
Czasy, gdy kapitalizm pozwalał sobie na łagodzenie nierówności, miały swe źródło w wyjątkowych historycznych okolicznościach, zaś w momencie, gdy Polska zaczynała marsz do tej formy kapitalizmu, świat zachodni – może i sam o tym nie do końca wiedząc – rządził się już zgoła inną logiką.
Nie wszystko mnie u Piketty’ego przekonuje. Fakt, że jego analizy utrzymane są w ramach ekonomii neoklasycznej, to zarazem ich wielki atut i największa wada. Zyskują dzięki temu na nośności – bo są trudne do odrzucenia dla ekonomii głównego nurtu, ale tracą na finezji analiz historycznych i propozycji naprawczych. Zostawiając jednak na boku te zastrzeżenia, warto podkreślić trzy punkty, w których Piketty dostarcza potężnych argumentów za tezami, które wciąż mogą w Polsce (i nie tylko) brzmieć kontrowersyjnie.
Pierwszy transformacyjny mit, który nie wytrzymuje zderzenia z analizami francuskiego ekonomisty, to wspomniany już pogląd, że bezpieczeństwo socjalne cechowało finalną postać kapitalizmu.
Po drugie Piketty dowodzi, że nie tylko ubóstwo jest problemem. Zazwyczaj gdy mówimy „nierówności”, to instynktownie myślimy „ubóstwo”.
Piketty dowodzi, że co najmniej równie ważnym, a może wręcz podstawowym problemem jest nadmierne bogactwo.
Obnażając historyczną dynamikę koncentracji bogactwa w rękach przysłowiowego 1% (a nawet jeszcze mniejszej grupy), pokazuje, że to tu leży źródło rosnącego ubóstwa lub zadłużenia pozostałych. To ostateczny cios dla socjaldemokratów spod znaku Trzeciej Drogi, którzy chcieli wyciągać ludzi z nędzy, a przy tym być, jak powiadał Peter Mandelson, „kompletnie wyluzowani na myśl o tym, że niektórzy stają się obrzydliwie bogaci”. Przekonanie, że można zapewnić wszystkim minimum bezpieczeństwa, a poza tym niech każdy bogaci się, ile chce, możemy tym samym odesłać do lamusa.
Przy tym, co ważne, Piketty zwraca uwagę, że nie da się zatrzymać wzrostu nierówności, skupiając się jedynie na dochodach. Za nadmierną koncentrację bogactwa odpowiadają nie tyle rozpiętości dochodów, ile zyski z kapitałów. W normalnym stanie kapitalizmu droga do fortuny prowadzi częściej przez urodzenie lub małżeństwo niż ciężką pracę czy pomysłowość. Aby zmierzyć się z tym problemem, trzeba uderzyć w różnice majątkowe za pomocą rozwiązań takich jak podatek spadkowy czy sztandarowy postulat Piketty’ego – globalny podatek majątkowy.
Po trzecie Piketty demonstruje polityczne konsekwencje takiego stanu rzeczy: wyłonienie się – czy raczej powrót – „kapitalizmu patrymonialnego”, w którym urodzenie (bądź małżeństwo) decyduje nie tylko o zamożności, lecz także o wpływach i władzy. Charakterystyczna dla patrymonialnego kapitalizmu koncentracja bogactwa nie jest do pogodzenia z demokracją. Czytelnikom wychowanym na czytankach w rodzaju Wolnego wyboru Miltona Friedmana może być trudno pogodzić się z myślą, że kapitalizm nie prowadzi w sposób konieczny do demokracji. Ale jeśli chcemy żyć w systemie bardziej demokratycznym, jeśli faktycznie zależy nam na wolności, musimy poważnie potraktować wpisaną w kapitalizm tendencję oligarchiczną.
Piketty czytany w Polsce rozbija więc fundatorskie mity transformacji. Jeśli spojrzymy na kraje zachodnie przez pryzmat wiedzy, jaką przynosi praca Piketty’ego, może okazać się, że byliśmy przez cały ten czas bliżej Europy, niż byśmy byli skłonni przypuszczać.
Bez obaw można stwierdzić, że w pędzie do koncentracji bogactwa udało nam się w końcu dogonić i przegonić Zachód.
I nie chodzi tu tylko o powstałe w ciągu ćwierćwiecza biznesowe dynastie w stylu rodziny Kulczyków – choć szybkość, z jaką się pojawiły, powinna dawać do myślenia. Chodzi również o cały proces restytucji, który w najbardziej jaskrawej formie, bo całkiem otwarcie, odwraca historyczne trendy.
Pierwszą jaskółką było powołanie Komisji Majątkowej zwracającej budynki i grunty Kościołowi katolickiemu (i mniej znanej, choć równie godnej uwagi komisji zwracającej majątek gminom żydowskim). Od początku lat 90. szkoły, szpitale i sierocińce traciły budynki, przejmowane przez diecezje i zakony. Dotyczyło to głównie pojedynczych gruntów, choć niektóre miasta, jak Kraków, zostały mocno poszkodowane przez ten proceder.
Następnie przyszła „dzika reprywatyzacja”, szczególnie brutalnie dająca o sobie znać w Warszawie, gdzie grunty były po wojnie upaństwowione na mocy dekretu Bieruta. Nowe zjawiska, takie jak „handel roszczeniami” (oznaczający koncentrację bogactwa głębszą, niżby to było przy samej restytucji, zwłaszcza że tyle samo są tu warte roszczenia spadkobierców i „spadkobierców”) i „czyściciele kamienic” stały się znakami rozpoznawczymi patrymonialnego kapitalizmu w nadwiślańskim wydaniu.
Mocnym punktem w drodze do koncentracji bogactwa była prywatyzacja systemu emerytalnego, czyli utworzenie OFE. Nasze składki emerytalne stały się, za pośrednictwem giełdy, kolejnym ogniwem w łańcuchu postępującej koncentracji bogactwa.
Dalsza analiza wymagałaby wyjścia poza ramy, jakie narzucił sobie Piketty. Trzeba by uwzględnić geografię polityczno-gospodarczą kapitalizmu. Nasz „jeden procent” niekoniecznie wszak mieszka w Polsce. Częścią transformacji było i pozostaje transferowanie zysków za granicę, czy to bezpośrednio, czy pośrednio, poprzez wrogie przejęcia i zamykanie polskich fabryk, które mogłyby z nimi konkurować. Musielibyśmy przyjrzeć się wówczas jakościowym procesom, które towarzyszą koncentracji bogactwa. To nie tylko transfer zysków za granicę, lecz również niska innowacyjność, niskie płace, długie godziny pracy, niski przyrost naturalny, masowa emigracja zarobkowa.
Poważne czytanie Piketty’ego na półperyferiach wymuszałoby zakwestionowanie zakładanej przez niego geografii i odejście od analizy poszczególnych krajów (gospodarek) jako odrębnych przypadków. Sam Piketty antycypuje przecież jakoś tę konieczność, wysuwając na pierwszy plan postulat wprowadzenia globalnego podatku majątkowego.
Warto na koniec przyjrzeć się tej propozycji. Z pewnością wyraża ona reformatorskie nastawienie autora – przekonanie, że kapitalizm jest zasadniczo możliwy do poprawienia. Jako prosty, mobilizujący postulat idea podatku majątkowego ma wiele sensu – potencjał mobilizacyjny walki z nadmiernym bogactwem w szeregach klasy średniej może być nawet większy niż walki z ubóstwem. Nie warto się jednak łudzić, że jest to wystarczająca recepta na wskazywane przez Piketty’ego problemy. Spostrzeżenia Piketty’ego są trafne, dopóki traktujemy kapitał jako bogactwo. Kapitał to jednak nie tylko bogactwo, lecz przede wszystkim pewna relacja społeczna między ludźmi. Francuski ekonomista przekonująco pokazał, jak potężna jest tendencja do koncentracji bogactwa w kapitalizmie. Tym, co w swojej analizie zignorował, jest powiązanie jej ze sposobem kreacji pieniądza (który nie przypadkiem uległ fundamentalnej zmianie właśnie w latach 70.), a przede wszystkim sposobem produkcji.
Dopóki żyjemy w systemie, w którym jedni ludzie pracują na bogactwo innych, kapitał będzie się akumulować, a bogactwo będzie się koncentrować w rękach nielicznych.
Warto zabiegać o słuszne rozwiązania podatkowe, lecz warto też pamiętać, że bez autentycznej transformacji – uspołecznienia kreacji pieniądza, uspołecznienia procesu produkcji i odejścia od fetysza wzrostu gospodarczego – ich skuteczność będzie z konieczności ograniczona.