Gospodarka

Nie wygłupiajmy się z płacą maksymalną!

Czy lewica w Polsce potrzebuje wprowadzenia płacy maksymalnej? Z Marcinem Gerwinem polemizuje Jakub Majmurek.

Na lewicy postulat płacy maksymalnej wydawać się może w pierwszym odruchu słuszny wielu osobom. Wszyscy jesteśmy przecież za egalitarnym społeczeństwem, sprawiedliwym podziałem zawsze przecież mniej lub bardziej społecznie wytwarzanego bogactwa. Za co najmniej wątpliwe z punktu widzenia sprawiedliwości społecznej uznajemy, by na przykład prezes banku zarabiał rocznie tyle, ile pielęgniarski personel średniej wielkości szpitala. Nikt oczywiście nie neguje także konieczności istnienia jakichś rozpiętości płacowych. W publikowanym jakiś czas temu na łamach Dziennika Opinii tekście Marcin Gerwin zaproponował, by w całej gospodarce narodowej wynosiły one maksymalnie 1:7 – innymi słowy, by pensja maksymalna nie przekraczała siedmiokrotności tej minimalnej.

Abstrahując już od tego, czy akurat taka rozpiętość dochodów jest stanem pożądanym, z prezentowanym przez Gerwina myśleniem są dwa problemy.

Po pierwsze wprowadzenie dziś w Polsce podobnego reżimu nierówności płac mogłoby nie tylko nie zmniejszyć, ale paradoksalnie zwiększyć ogólny poziom nierówności. Po drugie jest to postulat, którego głoszenie dziś przez lewicę jest strzelaniem we własne kolana. Dlaczego? Po kolei.

Co to znaczy płaca?

Na początek trzeba ustalić, co rozumiemy przez płacę? Słownik języka polskiego PWN definiuje ją po prostu jako „wynagrodzenie za pracę”. W praktyce – np. w statystykach płacy minimalnej, średniej itd. – posługujemy się jednak na ogół rozumieniem płacy, jako dochodów uzyskiwanych w ramach stosunku pracy. Gdybyśmy tak też mieli zdefiniować „płacę” objętą zaproponowanymi przez Gerwina widełkami, byłaby to radykalna forma dyskryminacji salariatu (osób pozostających w ramach stosunku pracy) wobec osób prowadzących działalność gospodarczą, osiągającą dochody z tytułu praw autorskich i pokrewnych, umów cywilno-prawnych, posiadanych kapitałów (zyski z wynajmu nieruchomości, dywidendy od akcji itd.). Salariat w tym układzie nie mógłby przekroczyć dochodów równych siedmiokrotności płacy minimalnej, osoby prowadzące działalność gospodarczą, czy zarabiające w ramach honorariów autorskich – owszem. Takie rozwiązanie pogłębiłoby tylko majątkowe i dochodowe różnice między pracą i kapitałem. Co więcej, popychałoby najlepiej sytuowanych na rynku pracowników do ucieczki z umów o pracę w formy zatrudnienia, które są – przynajmniej dziś – znacznie mniej korzystnie oskładkowane i opodatkowane z punktu widzenia finansów państwa.

Wątpliwa jest także ekonomiczna sensowność takich widełek jednolicie zaprojektowanych dla całej gospodarki. O ile bowiem można dyskutować nad jakimś mnożnikiem między najniższą i najwyższą płacą w danym przedsiębiorstwie, to absurdem jest narzucać taką samą rozpiętość płac egzystującemu na granicy opłacalności przedsiębiorstwu zajmującemu się hodowlą, zbieraniem i sprzedażą jabłek i pochłaniającym duże nakłady kapitału, wymagającymi specjalistów światowej klasy przedsięwzięciom zdolnym nakładać na swoje produkty znacznie większe marże niż zwykli to robić sadownicy. Płaca zbierającego owoce powinna być powiązana z zyskami właściciela sadu (i tu warto, by państwo interweniowało na rzecz sprawiedliwego podziału przychodu między nimi), niekoniecznie z dochodami przedstawiciela branży, gdzie jedno miejsce pracy jest nieporównanie bardziej produktywne (zdolne w tym samym czasie wygenerować większą wartość) niż to zbieracza jabłek. Oczywiście państwo powinno prowadzić politykę przemysłową sprzyjającą powstawaniu jak największej liczby wysoko produktywnych miejsc pracy.

Problemy życia projektowego

Możemy też oczywiście założyć, że płaca maksymalna nie odnosi się tylko do salariatu, ale do wszystkich dochodów, jakie dana jednostka w danym okresie osiąga z tytułu wykonywanej przez siebie pracy, działalności gospodarczej, zysków z posiadanych kapitałów itd. W ten sposób zresztą chyba płacę maksymalną rozumie Gerwin. I tu właśnie zaczynają się schody.

Zacznijmy od kwestii najprostszej. Taki system bardzo poważnie uderzyłby w sytuację bytową artystów. Są artyści wizualni sprzedający w jednym roku prace o wartości znacznie przewyższającej zaproponowane przez Gerwina widełki. Czy należałoby im zabrać zyski ze sprzedaży ich dzieł powyżej tego, co przekracza siedmiokrotność rocznej płacy minimalnej? Nawet w sytuacji, gdy przez dwa lata wcześniej nie sprzedawali nic, a przez dwa następne zyski ze sztuki osiągną – powiedzmy – na poziomie dwóch płac minimalnych?

Co z pisarzami, czy filmowcami, którzy pracują nad jednym projektem kilka lat i otrzymują większą część wynagrodzenia w jednym roku, przekraczając tym samym zaprojektowane przez Gerwina widełki? Czy państwo powinno im odebrać ten naddatek – choć jest on efektem kilku lat pracy i w założeniu miał on często starczyć na kilka lat pracy nad następnym projektem? Co z osobami, które w danym roku biorą fuchy w telewizji, czy reklamie, by odłożyć więcej pieniędzy, które pozwolą im sfinansować dwa lata pracy nad projektem, w który głęboko wierzą, a który nie wiadomo czy inaczej sfinansować się zdoła? Wprowadzenie sztywnego limitu płacy maksymalnej radykalnie ogranicza takie możliwości. Doprowadza też do takich absurdalnych sytuacji, gdy np. wzięty zespół po zagraniu danej liczby koncertów i przekroczeniu limitu 7 pensji minimalnych za zyski z nich resztę albo musi odwołać albo grać je faktycznie za darmo.

Oczywiście, można zbyć to wszystko argumentem, że problemy te dotyczą bardzo wąskiej społecznie grupy osób, a jak już lewica wygra, to zaprowadzi bardzo egalitarny model finansowania sztuki, wszystkim artystom zapewniający odpowiednie środki. Z tym, że po pierwsze, na razie takiego projektu ani Gerwin, ani nikt inny proponujący płacę maksymalną nie przedstawił; po drugie problem nie dotyczy tylko bohemy – praca w obecnej fazie kapitalizmu staje się coraz bardziej projektowa. Wielu ludzi podejmuje pracę, którą niekoniecznie lubi, ale jest ona wysoko płatna, albo pracuje na kilku etatach przez jakiś czas, by odłożyć środki, które pozwolą im „kupić” wolny czas na zrobienie czegoś, co uważają za ważne. Może to być napisanie książki, społeczne, czy polityczne zaangażowanie, wychowanie kilku dzieci czy opieka nad rodzicami.

Znowu, można powiedzieć, że w kraju, gdzie najczęściej wypłacana pensja to – wedle ostatnich danych (z grudnia 2012 roku) – 2,2 tysiąca złotych brutto, tego typu rozważania oderwane są zupełnie od rzeczywistości. Jednak projektowy charakter pracy i właściwa mu duża nieregularność dochodów obejmują – nie zawsze, choć także z wyboru – coraz większą liczbę Polaków. Sztywny limit (zwłaszcza wyliczanych w tak krótkim okresie czasu jak miesiąc czy nawet rok) dochodów bardzo utrudnia swobodne, długoterminowe kształtowanie strategii życiowych.

Jak wypłoszyć kapitał i stworzyć oligarchię

Kolejny problem związany ze sztywnym limitem dochodów, to problem tego, co w takiej sytuacji dziać będzie się z kapitałami. W momencie, gdy nakładamy sztywny limit na dochody czerpane od kapitałów, zniechęcamy po prostu do ich inwestowania. Gdy wiem, że zyski od kapitału nie przekroczą siedmiu pensji minimalnych, nie opłaca mi się inwestować go w potencjalnie zyskowne przedsięwzięcia. Zachęca to właścicieli kapitału albo do jego „przejadania”, albo do ucieczki z nim do miejsc, gdzie podobne limity nie obowiązują. W przypadku kapitału trwałego, np. mieszkań, przestrzeni biurowych itd., może to prowadzić do absurdalnej sytuacji, gdy właścicielowi (jeśli jest nim osoba fizyczna) nie będzie opłacało się wynajmować większości swoich mieszkań, gdyż dochody z tego tytułu, jako przekraczające widełki, i tak zostaną skonfiskowane.

Pojawia się też pytanie: co w sytuacji, gdy ktoś buduje przedsiębiorstwo i będzie chciał je w pewnym momencie sprzedać? Przez wszystkie lata, gdy budował firmę, nie mógł wypłacić sobie pensji czy dywidendy większej niż siedmiokrotność pensji minimalnych. Jednak udziały, jakie posiada w przedsiębiorstwie, zyskują na wartości, a wraz z nimi nominalna wartość jego majątku. W pewnym momencie zjawia się kupiec, oferuje cenę wielkości kilkuset pensji minimalnych. Właściciel chce firmę sprzedać. Czy wszystko powyżej widełek też powinno przejąć państwo? To samo pytanie dotyczy nie tylko polskich Gatesów i Kulczyków, ale też każdego, kto odziedziczył mieszkanie po dziadkach i chce je spieniężyć. Czy tu także państwo powinno wziąć wszystko ponad siedmiokrotność pensji minimalnej?

Prawo określające górny limit dochodów, jakie jednostka osiągnąć może w wyniku pracy, udziału w zyskach itd., choć spłaszcza różnice dochodowe, to zaostrza te majątkowe. W sytuacji, gdy prawo uniemożliwia praktycznie wzbogacenie się, radykalnie rośnie siła tych, którzy w momencie jego wprowadzenia już zgromadzili potężne majątki. Innymi słowy, zasada absolutnej płacy maksymalnej, jaką proponuje Gerwin, doprowadziłaby do zupełnego zamknięcia klasy posiadającej i oligarchizacji kapitalizmu.

Ustawą znieść kapitalizm

Oczywiście, znów można odpowiedzieć na ten zarzut, że chodzi w ogóle o zlikwidowanie klasy wielkich posiadaczy. Gerwin wspomina zresztą o tym, gdy pisze „Przydatne będzie ponadto ustalenie ograniczeń dotyczących wielkości majątku, jaki może posiadać jedna osoba”. Wspomina o tym mimochodem, mniej więcej tak, jakby chodziło o ustalenie normy na szerokość papieru toaletowego albo umówienie się na treść „bezpiecznego słowa” w trakcie sesji bdsm. Tymczasem „ustalenie ograniczeń wielkości majątku” to sprawa dotycząca samych fundamentów porządku społecznego, w jakim żyjemy, i nie można nie narażając się na niepowagę, pisać o niej w tak niepoważny sposób.

W praktyce bowiem oznaczać by to musiało wywłaszczenia posiadaczy na skalę porównywalną z tym, co działo się w Polsce po wojnie. Weźmy w nawias to, czy takie wywłaszczenia uznajemy za pożądane i sprawiedliwe. Ważne jest co innego: w warunkach demokracji nigdzie jak dotąd takich wywłaszczeń nie udało się przeprowadzić. Jeśli posiadacze godzili się na jakąś formę uspołecznienia ich majątku – zawsze jednak za odszkodowaniem większym niż siedem pensji minimalnych – to pod naciskiem zorganizowanej klasy pracującej, pod wpływem lęku przed rewolucją, Blokiem Wschodnim, czy też dlatego, że tak nakazywał im ich długotrwały interes. Tam, gdzie takie próby wywłaszczenia przeprowadzane były przez zbyt słaby politycznie blok (choćby Chile Salvatora Allende) kończyło się to na ogół strajkiem inwestorów, wywołanym przez właścicieli kryzysem gospodarczym, a nieraz sponsorowanym przez nich zamachem stanu.

W Polsce nam to nie grozi, bo lewica jest zbyt słaba, by tak klasy posiadające przestraszyć. Zgłaszając jednak postulaty, które złośliwie streścić można formułką „ustawą znieść kapitał”, naraża się na jeszcze większą śmieszność i zepchnięcie do jeszcze głębszej niszy.

Nie wylewajmy klasy średniej z kąpielą

Wobec fali prawicowego populizmu w Polsce potrzebny jest dziś populizm lewicowy. Odnosić się on powinien do niskich płac, niskiej jakości usług publicznych, niesprawiedliwego systemu podatkowego, w którym praca opodatkowana jest mocniej niż kapitał (co jeszcze pogłębią reformy Morawieckiego). Taki populizm powinien stworzyć blok zdolny przejąć władzę w kraju. Nie da się zbudować takiego bloku bez sojuszu części klasy średniej i ludowej.

Klasa średnia mogłaby skorzystać na bardziej progresywnych podatkach. Nawet jeśli zapłaci trochę więcej, dostanie lepsze usługi publiczne, jej część pracująca w kulturze czy nauce lepsze finansowanie dla swoich miejsc pracy itd. Po reakcjach tej grupy na propozycję progresji podatkowej przedstawione w zeszłorocznej kampanii przez Partię Razem – o wiele skromniejsze niż podatek 100% na wszystko przekraczające siedem pensji minimalnych – widać, jak trudne politycznie będzie przekonanie jej do takiego dilu. Nawet wśród wyborców Razem – poza działaczami partii – znam bardzo niewiele osób, które oddałyby głos na te partię z przekonaniem, że podatek 75% to nie jest zbyt daleko idący pomysł. Duża część klasy średniej – nawet średnio łapiącej się do dwóch górnych stawek Razem – uważała, że propozycje partii Zandberga to zamach na jej ciężko wypracowany w ostatnich dekadach, na ogół, jak na standardy krajów rozwiniętych, dość skromny dobrobyt.

Lewica nie zdobędzie w Polsce władzy, przedstawiając się jako partia wroga takiemu skromnemu dobrobytowi ludzi, którzy odnieśli minimalny finansowy sukces.

Nie oni są przeciwnikiem w walce o bardziej sprawiedliwy podział polskiego tortu, są grupą potrzebną, by ten tort wzrastał. Ostrożnie rozmawiajmy z tymi wyborcami o ostrości podatkowej progresji, pokazujmy, na czym polega niesprawiedliwość obecnego systemu, ale nie wygłupiajmy się z nierealnymi i oderwanymi od tego, jak dziś wygląda praca, projektami płacy maksymalnej. Jeśli mają one jakieś przełożenie na rzeczywistość, to tylko takie, że odstraszają ludzi, których potrzebujmy, by faktycznie przeprowadzić jakąkolwiek zmianę w Polsce.

 

**Dziennik Opinii nr 222/2016 (1422)

Stiglitz-cena-nierownosci

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij