Skrócenie czasu pracy o 20 procent i analogiczna obniżka pensji, ale obowiązków więcej. A za nadgodziny dodatkowych pieniędzy nie będzie. Jak wygląda praca pod tarczą antykryzysową?
10 lipca Ministerstwo Rozwoju poinformowało, że dzięki tarczy antykryzysowej do przedsiębiorców trafiło 114 mld zł. Część tej kwoty została przeznaczona na dofinansowanie wynagrodzeń i składek ZUS pracowników w firmach, które zanotowały spadek obrotów, ale kontynuowały działalność w pierwszych miesiącach epidemii. Przedsiębiorcy ze zmniejszonymi obrotami, którzy obniżyli wymiar czasu pracy (i pensje), by utrzymać zatrudnienie, dostali dofinansowanie do każdej pensji pracownika.
Nadgodziny? Wyzerować do 2021 roku
Jacek* pracuje w warszawskim oddziale międzynarodowej korporacji motoryzacyjnej. W kwietniu prezes poinformował pracowników na wideoczacie, że od maja będą mniej pracować, bo firma złożyła wniosek o dofinansowanie z tarczy antykryzysowej. 20-procentowej redukcji czasu pracy towarzyszyła analogiczna obniżka pensji na wszystkich stanowiskach. Jednak w tym samym czasie Jackowi obowiązków przybyło.
– Zajmuję się kształtowaniem polityki cenowej na polski rynek. Nagle zupełnie zmieniły się na nim warunki, włącznie z tym, że spadł kurs złotówki. Przez to pracowałem nawet po dwanaście godzin dziennie – opowiada. W tym samym czasie stanęły fabryki, a przedstawiciele handlowi musieli przerzucać się na telefony i komunikatory.
Jacka za nadgodziny nie czeka jednak dodatkowe wynagrodzenie, bo jeszcze w marcu w firmie zdecydowano o wydłużeniu okresu rozliczania czasu pracy do 12 miesięcy. Po miesiącu firma wróciła do pracy na sto procent. Jacek w piątki zazwyczaj wychodzi wcześniej do domu. Do końca marca 2021 roku ma wyjść na zero z nadgodzinami.
Daniel opowiada, że pod osłoną tarczy nadgodzin nie robił. Ale liczy to tak, że nie pracował dłużej niż osiem godzin dziennie. Jest kierownikiem punktu dystrybucji sprzętu biurowego, a firma, w której pracuje, ma oddziały w całej Polsce i zatrudnia kilkadziesiąt osób. Zanim skorzystała z rządowej pomocy, centrala obcięła pensje dyrektorom regionalnym. Już pod tarczą czas pracy i pensje zmniejszono o 20 procent. – Ale z góry przyszła informacja, że jeśli ktoś będzie mógł i chciał, to ma pracować normalnie, bo nadchodzą ciężkie czasy. Nie było żadnego nacisku, dlatego większość ludzi dobrowolnie się na to zgodziła – opowiada Daniel.
Sam na dwa miesiące wziął zwolnienie na opiekę nad dziećmi, ale i tak pracował z domu. Podczas opieki należało mu się 80 procent z i tak obniżonej pensji, jednak za gotowość do działania firma wyrównywała różnicę. Mimo dofinansowania z tarczy spółka i tak odczuła spadek zapotrzebowania na urządzenia biurowe – jeszcze w pierwszej połowie roku zlikwidowała kilka oddziałów, a pracowników przeniosła do innych.
Dzisiejsi dwudziestolatkowie nie będą mogli nawet wyemigrować, bo nie będzie dokąd
czytaj także
W związku lepiej
Krótko przed początkiem koronawirusowego kryzysu Sonia awansowała i dostała podwyżkę. Jeszcze się wdrażała do nowych obowiązków, kiedy okazało się, że będzie pracować krócej i za stawkę z poprzedniego stanowiska. Nie chciała zmiany wymiaru czasu pracy – nie ze względu na niższą pensję, ale dlatego, że działowi IT wcale nie ubyło pracy. Sonia pracuje w HL Distribution Center Europe w Kleszczowie. – Firma zajmuje się polepszaniem doświadczenia zakupów w sklepach. Tworzymy takie rozwiązania, że kiedy na przykład wyciągasz szampon z półki w drogerii, na jego miejsce wskakuje kolejny – wyjaśnia.
Opowiada, że informacja o możliwości skrócenia czasu pracy wywołała dużo niepokoju. Podczas negocjacji z pracodawcą najczęściej przewijała się potrzeba gwarancji zatrudnienia. Po dwóch dniach strony doszły do porozumienia, ale w tym samym czasie została uchwalona tarcza 2.0, która już nie przewidywała ochrony miejsc pracy. – Dlatego podpisaliśmy aneks, w którym pracodawca zobowiązał się do ochrony wszystkich miejsc pracy przez trzy miesiące po ustaniu rządowej pomocy – relacjonuje Sonia. Ustalono też, że ograniczony wymiar pracy musi obejmować całą załogę i nie będzie żadnego wyjątku dla informatyków. Każdy piątek mieli wolny.
Chcecie posłuchać o jakiejś działającej tarczy antykryzysowej? Oto ona
czytaj także
Warunkiem skorzystania z dopłat do pensji pracowników z tarczy antykryzysowej jest porozumienie pracodawcy ze związkami zawodowymi, a jeśli takich w firmie nie ma, to z przedstawicielami pracowników. W HL Distribution Center Europe związków nie było. Ale sytuacja się zmieniła w obliczu koronawirusowych kłopotów.
– Pomysł założenia związku najpierw pojawił się jako żart, ale szybko przeszliśmy do działania. Najpierw chcieliśmy założyć swój związek, jednak zorientowaliśmy się, że przystępując do istniejącego, będziemy mogli liczyć na wsparcie prawników i doświadczenie związkowców – relacjonuje Sonia. W efekcie ponad 20 pracowników przystąpiło do Ogólnopolskiego Związku Zawodowego „Inicjatywa Pracownicza”. – Czujemy się pewniej, bo jeśli dojdzie do zwolnień grupowych, nie obejdzie się bez konsultacji z nami. A boimy się tego, jak rozwinie się ten kryzys.
Na fali antykryzysowych negocjacji do Inicjatywy Pracowniczej przystąpiła część załogi Nissan Sales w Warszawie. Firma zajmuje się sprzedażą aut produkowanych przez koncern i zatrudnia około 60 osób. Na początku pandemii spadł popyt na nowe pojazdy. W dziale obsługi klienta ciągle dzwoniły telefony, ale znaczna część biura pracowała na zmniejszonych obrotach. W efekcie część załogi w maju i przez dwa tygodnie czerwca pracowała na normalnych warunkach, natomiast części obniżono wymiar czasu pracy o połowę. Pensje tych drugich obniżono tylko o 15 procent.
– Powiedziano nam jasno, że zmiany są dlatego, żeby zachować miejsca pracy. Porozumienie negocjowało dwóch wybranych na tę okazję pracowników. Zdecydowaliśmy, że jeśli coś takiego się powtórzy, to lepszą reprezentacją wszystkich pracowników będzie związek – tłumaczy Peter, jeden z członków zakładowej komisji związkowej.
Konfederacja Pracy, czyli jedna z organizacji członkowskich Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych, rozkręciła w mediach społecznościowych kampanię zachęcającą do wstępowania do związków. – Przedsięwzięcie nie spotkało się z dużym zainteresowaniem. Z doniesień innych organizacji wchodzących w skład OPZZ też nie wynikało, aby w czasie pandemii przybywało im członków. Jednocześnie ich nie ubyło, mimo że niektórzy pracodawcy straszyli konsekwencjami za członkostwo w związku zawodowym – relacjonuje Piotr Ostrowski, wiceprzewodniczący OPZZ. I dodaje, że w zakładach, w których związki już funkcjonowały, porozumienia dotyczące ubiegania się o pomoc z tarczy były korzystniejsze dla pracowników.
– Było to między innymi skrócenie czasu pracy i pensji o mniej niż 20 procent, w niektórych przypadkach to było tylko pięć procent. Ale koszty ratowania gospodarki, którymi zostali obarczeni pracownicy, i tak są zbyt duże. My postulowaliśmy utrzymanie wynagrodzeń na tym samym poziomie – tłumaczy przedstawiciel Porozumienia. I dodaje, że wiele firm wykorzystywało pandemię do obniżki wynagrodzeń, mimo że były w całkiem dobrej kondycji. A to oznaczało wykorzystanie nadzwyczajnej sytuacji do budowania oszczędności kosztem pracowników. – Do takich sytuacji rzadziej dochodziło tam, gdzie są związki zawodowe, bo te mają dostęp do dokumentacji firmy. I sprawdzały, czy obniżka wynagrodzeń wynikała z chęci zysku, czy faktycznych problemów – komentuje Ostrowski.
W kwietniu CBOS przeprowadził badania, w których ankietowanych zapytano o to, czy po wybuchu epidemii zmieniła się ich sytuacja zawodowa. 24 procent osób pracujących zadeklarowało wtedy, że zmniejszono im wymiar czasu pracy. Pracownia nie pytała o przyczyny wprowadzenia takiego rozwiązania.
czytaj także
Skok bezrobocia przed nami
O perspektywie pracodawców opowiada prof. Jacek Męcina z Uniwersytetu Warszawskiego, doradca Zarządu Konfederacji Lewiatan. – Politycy partii rządzącej chwalą się, że dzięki tarczy antykryzysowej udało się ochronić mnóstwo miejsc pracy. Instrumenty pomocowe miały ogromne znaczenie mentalne, bo jeśli państwo oferuje formy wsparcia zatrudnienia, to daje sygnał, że strategia ochrony miejsc pracy jest ważna. Jednak z moich badań wynika, że mobilizacja biznesu była ważniejsza – wprowadzano oszczędności, dogadywano się z załogą. Na ochronę miejsc pracy złożyło się wiele czynników, w tym poświęcenie pracowników, którzy zgodzili się na mobilizację i wyrzeczenia.
O tym, jakie to były wyrzeczenia, opowiada Łukasz Komuda, ekonomista, ekspert rynku pracy, redaktor portalu rynekpracy.org. – Pracodawcom najłatwiej było obniżyć wynagrodzenia zatrudnionym na umowy cywilnoprawne i samozatrudnionym. Przedstawiono im po prostu nowe, gorsze warunki pracy. Do tych osób zostały zaadresowane jednak instrumenty pomocowe, podczas gdy pracownicy etatowi nie dostali żadnego bezpośredniego wsparcia. Oni też musieli godzić się na obniżone pensje, do czego wręcz zachęcał mechanizm subsydiowania kosztów pracy.
Komuda chwali natomiast instrument pożyczki z Polskiego Funduszu Rozwoju, która pozwoliła wielu pracodawcom na odciążenie kosztów funkcjonowania firm, kiedy te albo notowały spadki obrotów, albo na jakiś czas zupełnie zawiesiły działalność. Pracodawcy mają silną motywację do utrzymania zatrudnienia przez 12 miesięcy, bo dzięki temu mogą liczyć na darowanie nawet ¾ pożyczki. – W ten sposób można wypłaszczyć falę wzrostu bezrobocia, bo firmy zyskują czas na reorganizację, opadnie panika i wśród pracodawców, i konsumentów. Część dotychczas uratowanych miejsc pracy ciągle możemy stracić. Skok bezrobocia będziemy obserwować w II i III kwartale przyszłego roku – wyjaśnia Komuda. I przekonuje, że rząd powinien rozważyć przedłużenie tego rodzaju wsparcia. – W 2021 roku mamy odrobić straty z pandemii, ale proces ten nie będzie przebiegał identycznie w każdej dziedzinie. Niektóre branże pozostaną bardzo osłabione kryzysem. A ciągle nie wiemy, jakie będą skutki drugiej fali pandemii.
czytaj także
Dotychczasowe starania o utrzymanie miejsc pracy nie obyły się bez niepokojów pośród pracowników. – Poziom wynagrodzeń sprzed pandemii nie został zabezpieczony, a świadczenia dla bezrobotnych pozostają skromne i trudno dostępne. To wywołało określone efekty psychologiczne. Brak poczucia bezpieczeństwa ekonomicznego sprawia, że pracownicy etatowi wydają mniej pieniędzy. A jako że stanowią większość pracujących, to ograniczenie przez nich konsumpcji oznacza prostą drogę do recesji – przestrzega Komuda.
* Imiona niektórych pracowników zostały zmienione.
**
Mateusz Kowalik – absolwent Polskiej Szkoły Reportażu i europeistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Były dziennikarz „Gazety Wyborczej”, publikował m.in. w „Dużym Formacie” i „Magazynie Świątecznym”.