55 miliardów to i tak szacunkowa kwota. Za nami pierwsze przesłuchania w sprawie tzw. afery cum-ex, nazywanej przez media na Zachodzie „największą kradzieżą w historii Europy”. Aferę ujawniono dzięki spektakularnej prowokacji dziennikarskiej. Jak do tego wszystkiego doszło i dlaczego mało kogo sama afera w ogóle zainteresowała?
Trwa największy w powojennych dziejach Europy proces dotyczący oszustw podatkowych. 12 września przed sądem w Bonn stanął Martin Shields, brytyjski finansista podejrzany o 34 oszustwa podatkowe, których miał dokonać w latach 2006-2011. Towarzyszył mu partner biznesowy Nicholas Diable. Obaj są podejrzani o zdefraudowanie ponad 400 milionów euro pochodzących z niemieckiego budżetu. Do kieszeni ich samych trafiło mniej. Np. taki Shields zgromadził 12 milionów euro oszczędności i ma dwa domy (w Londynie i w Dublinie) o łącznej wartości 16 milionów euro.
Ekosystem cum-ex jako dzieło sztuki
Podczas przesłuchania Shieldsa doszło do przedziwnej sytuacji – finansista występował niejako w podwójnej roli, bo był zarówno oskarżonym, jak i ekspertem we własnej sprawie. Przy pomocy prezentacji w powerpoincie i laserowego wskaźnika miał tłumaczyć czym były (i nadal są) transakcje cum-ex. Jak donosi „The Guardian”, tłumacz, który miał za zadanie przekładać finansowy żargon Shieldsa, nie nadążał za nim. W ten sposób niemal wszyscy zgromadzeni na przesłuchaniu (no, może poza przedstawicielami finansjery, którzy przyszli oglądać swojego byłego kolegę w akcji) ulegali wrażeniu jakoby „ekosystem cum-ex” był czymś nie do pojęcia dla przeciętnego zjadacza chleba. Samo przestępstwo zaczęło nabierać znamion artyzmu. Bo trzeba być geniuszem, żeby wymyślić coś tak skomplikowanego, nieprawdaż? Shields wręcz szczycił się tym, że aby przeprowadzić jakikolwiek cum-ex (zaraz do tego określenia wrócę i wyjaśnię), potrzeba minimum 12 podmiotów w różnych państwach. Za nimi stoi zaś armia bankierów, księgowych, brokerów i prawników. Innymi słowy już dziś wiadomo, że nie ma sposobu, by ukarać wszystkich winnych, skoro winny był „system”.
Pomijając rozpisaną na wiele slajdów prezentację Shieldsa, oskarżony nie powiedział nic, co mogłoby szokować osoby w miarę zorientowane w tym, jak działa współczesna ekonomia. „Branży finansowej chodzi o optymalizację zysków. Jednym z narzędzi stosowanych w tym celu była «optymalizacja podatkowa». Unikanie opodatkowania w najszerszym możliwym zakresie. To nie było tajne podejście. To normalne oczekwiania większości dużych banków i klientów” mówił Shields. Oskarżony dodał też kilka słów o tym, że gdyby w 2006 roku wiedział, w czym bierze udział, to oczywiście by tego nie robił. Pójście wymiarowi sprawiedliwości na rękę i przygotowanie prezentacji stawia go w roli kogoś w rodzaju świadka koronnego. Shields liczy, że w ten sposób uda mu się obniżyć wyrok. Grozi mu maksymalnie 10 lat pozbawienia wolności.
Jak oni to zrobili?
W tym miejscu należałoby wyjaśnić, czym właściwie jest ten cały cum-ex. Przekręt wziął swoją nazwę od łacińskich przyimków „z” i „bez” – co oczywiście nijak nie pomaga zrozumieć, na czym polegał. Ba, czytając rozliczne artykuły na temat afery cum-ex łatwo zauważyć, że autorzy najczęściej unikają wyjaśniania mechaniki przekrętu, skupiając się na skali zjawiska. Jeśli jednak mielibyśmy rzucić na aferę jakieś światło, to rdzeń przestępstwa zawarty jest w czymś, co nazywa się „arbitrażem dywidendowym” – jest to rodzaj unikania płacenia podatków, który jest powszechny na całym świecie. Otóż osobom posiadającym wielkie pakiety akcji (np. fundusze emerytalne) czasem opłaca się oddać część z nich byle tylko nie zapłacić podatku. Napisałem oddać, a nie sprzedać, bo de facto chodzi o pożyczkę. Klient A pożycza pakiet akcji klientowi B. W tym czasie, najczęściej wiosną, następuje wypłata dywidendy – a więc zysku z pakietu akcji. Jednak dywidenda to zysk netto, podatek z niej skarbówka może pobrać (na mocy tzw. withholding tax) wyłącznie od klienta A. Tym samym rodzi się próżnia skarbowa. Pieniądze, owszem są, nie ma tylko nikogo (przynajmniej przez pewien czas), kto chciałby brać za nie odpowiedzialność.
czytaj także
Aferę cum-ex czasem opisywano jako piramidę. To nieprawda. To raczej karuzela, przypominająca polską karuzelę vatowską. Macherzy z londyńskiego City nie ograniczali się do prostej pożyczki, tworzyli cały ich system, który musiał wykraczać poza granice jednego państwa (najczęściej Niemiec). Nie mieliśmy więc do czyniania z klientem A i B, ale także z ich kolegami i koleżankami ciągnącymi się do ostatnich liter alfabetu. Każdy z nich w momencie pozbycia się pakietu mógł powiedzieć w lokalnym urzędzie skarbowym „Hola, hola zapłaciłem podatek, gdzie jest mój zwrot?”. A przez to, że dane podatkowe są poufne, urzędy skarbowe w poszczególnych państwach miały duże problemy komunikacyjne. Nawet jeśli sprawa wypłynęła w Niemczech, a nazwiska organizujacych przekręt finansistów są publicznie znane, to już niekoniecznie znane są nazwiska ich klientów. Tym samym do cum-exu może obecnie dochodzić w Hiszpanii czy Finlandii i niemieccy śledczy nie mogą nic z tym zrobić. Jeden z informatorów w śledztwie dziennikarskim (zaraz do niego dojdę) opisał mechanizm w ten sposób: „To jak obrabować Fort Knox, tylko lepiej. Tu rabujesz źródło, a to nigdy nie wysycha, prawda? Przestępstwo idealne, prawda?”.
Nie da się jasno wytłumaczyć, jak oni to zrobili
Czy to jest jasne? Nie sądzę. Nie jest to jasne ani dla mnie, ani dla was, a na pewno nie jest jasne dla sądu w Bonn i nie będzie dla innych sądów, które będą pozywać kolejnych zamieszanych w aferę. Na tym polega jedna z głównych zalet cum-exu – jest on społecznie niewytłumaczalny. I to pomimo skali rabunku. To, ile pieniędzy zostało skradzionych z budżetów państw, zależy od tego, kto je liczy – wszak w tej skali możemy mówić wyłącznie o szacunkach. Jeśli jest to niemiecka skarbówka, której z przyczyn politycznych nie jest w smak mówić dokładnie, na jakie kwoty i przez jak długo była okradana, to kwota jest niższa niż choćby ta, którą podałem w tytule (jako kwotę dla całej Europy, ale z Niemiec wyciekło najwięcej pieniędzy). Według niemieckiego rządu z ich budżetu zniknęło raptem 5,5 miliarda euro. Ponadto Niemcy deklarują, że lukę, dzięki której oszustwa były możliwe, domknęli w 2012 roku. Co innego mówi Christoph Spengel z Uniwersytetu w Mannheim. Szacuje on straty niemieckiego budżetu na bagatela 31,8 miliarda euro. Jeszcze wyższą kwotę podaje zespół dziennikarzy śledczych, dzięki którym aferę cum-exu w ogóle udało się ujawnić.
Cała bankowo-finansowa Europa przygląda się rozprawie z Bonn z jeszcze jednego powodu. Przebieg dalszych postępowań może zależeć od tego, jak sąd podejdzie do zeznań Shieldsa, Diable i innych zamieszancyh w cum-ex. Jeśli uzna, że wyłącznie wykorzystywali oni luki w prawie, panowie będą mogli liczyć na łagodniejsze wyroki, a wielu mniejszych graczy w ogóle uniknie odpowiedzialności. Swoje postępowania prowadzi też sąd w Kolonii (jest ich dokładnie 54), z kolei rząd Danii pozwał już ponad 400 osób, które uznał za zamieszane w proceder. Niewątpliwie wpływ na dalszy ciąg wydarzeń mogłaby mieć w tym momencie opinia publiczna. Gdyby nie to, że cała sprawa mało kogo obchodzi.
Ciekawostką jest to, że ponieważ nazwa cum-ex stała się stygmatyzująca, dziś finanści ten sam szwindel przedstawiają jako „event-driven” i w ten sposób zachęcają miliarderów do powierzania im swoich pieniędzy.
W Parlamencie Europejskim afera okazała się dla Socjalistów i Demokratów okazją do tego, żeby przypomnieć jak szalenie zderegulowany jest rynek finansowy i jak powinno się go uszczelnić. Choćby wprowadzając podatek od transakcji finansowych czy jednolitą podstawę opodatkowania osób prawnych. To drugie rozwiązanie ograniczyłoby prawo wyboru międzynarodowym korporacjom co do tego, gdzie i w jakiej formie chcą płacić podatki i w zasadzie uniemożliwiłoby przekręty, takie jak ten.
Prowokacja dziennikarska na najwyższym poziomie
Wspomniałem o śledztwie i dziennikarskiej prowokacji, dzięki którym w ogóle wiemy o „najbardziej zuchwałej grabieży w historii”, a do których opisu także należałoby dołączyć przymiotniki zaczynające się od „naj”. Kilkudziesięciu dziennikarzy z najważniejszych redakcji na kontynencie (m.in Le Monde, Die Zeit, Reuters, La Reppublica) w śledztwie ciągnącym się od Sztokholmu, przez Frankfurt po Madryt przekopało się przez 180 tys. stron dokumentów, by dojść do prawdy.
Najważniejszą i najbardziej ryzykowną część roboty wzięli na siebie dziennikarze niemieckiej Corrective – organizacji non-profit będącej kolektywem dziennikarzy śledczych i telewizji ARD. Oliver Schröm i Christian Salewski zorganizowali prowokację dziennikarską. Podali się za braci Otto i Felixa, spadkobierców fortuny zbudowanej na handlu stalą i umówili spotkanie z finansistą mającym ich wprowadzić w cum-ex (w ich tekście występuje on jako „Amal Ram”, zresztą nie chodziło o ujawnienie personaliów jednego przestępcy, a ukazanie jak działa mechanizm). Prowokacja wymagała nie tylko inwestycji finansowej (nie ma raczej w Polsce redakcji, która byłaby w stanie wydać 2500 funtów na wynajem apartamentu, w celu „udawania” bogaczy), ale też odpowiedniego przygotowania merytorycznego, doskonałego networkingu (popisywania się znajomościami w świecie finansjery) i znajomości żargonu biznsesowego.
Cała rozmowa trwała 45 minut. W tym czasie, obserwowany przez pięć ukrytych kamer Amal Ram przekonywał dziennikarzy do swoich usług. Wcześniej, podszywając się pod londyński oddział HypoVereinsbanku, dziennikarze otrzymali maila od samego Hanno Bergera, w którym stwierdzał on, że transakcje typu cum-ex nie są niezgodne z prawem.
A Hanno Berger, to nie byle kto. Media w Niemczech ochrzciły go mianem „pana cum-exa”. To 67-letni były urzędnik fiskalny, który uchodzi za jednego z pomysłodawców tego typu transakcji. Aktualnie przebywa w swojej willi w Szwajcarii, gdzie zamknięty w złotej klatce czeka na rozprawę (pozwała go prokuratura w Wiesbaden). Nie przynaje się do winy i seryjnie wytacza procesy o zniesławienie, w tym oczywiście Schrömowi i Salewskiemu. Reprezentuje go Wolfgang Kubicki, poseł do Bundestagu i wiceprzewodniczący liberalnej FDP, który jeszcze niedawno (w 2017) był bliski objęcia teki w niemieckim ministerstwie finansów. Uznawany za drugiego najważniejszego architekta oszustwa – Paul Robert Mora – najprawdopodobniej znajduje się na terytorium swojej rodzinnej Nowej Zelandii i nie jest ścigany listem gończym.
18 października minie rok od publikacji pełnego materiału w sprawie „Cum-Ex Files”. Można by pomyśleć, że ta sprawa powinna być szokiem dla opinii publicznej i zwiastować trzęsienie ziemi w niejednym europejskim rządzie. Do tej pory z cum-exem powiązano ponad sto firm zajmujących się finansami, w tym największych gigantów świata bankowości takich jak JP Morgan, Bank of America czy UniCredit. We wrześniu niemieccy śledczy dokonali nalotów na siedziby Commerzbanku i Clearstream (firma zajmująca się depozytowaniem papierów wartościowych). Proces Shieldsa ma się teoretycznie zakończyć 9 stycznia, ale nikt nie ma wątpliwości, że w praktyce sprawa będzie się ciągnąć latami.
Co za tym idzie w mediach będą pojawiać się follow up’y – nowe doniesienia z frontu przeciwko bankierskiej niesprawiedliwości, informacje o tym, kto się stawił na procesie, a kto ukrywa się w Patagonii, tylko jak wspomniałem – naprawdę mało kogo to wszystko obchodzi.
Najcwańsi z cwanych
Na palcach jednej ręki można policzyć media w Polsce, które zająknęły się o cum-exie i to pomimo tego, że Polska również wymieniana jest wśród państw, przez które przechodziły pieniądze. A skoro przechodziły, to nic nie stało na przeszkodzie, żeby i tu ktoś upomniał się o swój zwrot. Tymczasem nad Wisłą sprawa została niemal niezauważona.
Dlaczego tak się stało? Może dlatego, że jak wspominał Martin Shields „branża finansowa dąży do optymalizacji zysków” i dla nikogo nie jest to tajemnicą? To, że bankierzy kradną, to żaden news. Kwotę zrabowanych 55 miliardów można przeliczać na kilometry autostrad czy stadiony, ale to dalej abstrakcja przypominająca raczej kupowanie hoteli w Monopoly, niż prawdziwe transakcje. W marcu bieżącego roku opozycja w landzie Nadrenii Północnej-Westfalii zarzuciła władzom (koalicji CDU z… FDP), że robi za mało w sprawie cum-exu i realnie naraża aferę na przedawnienie, a w tym samym czasie lokalna skarbówka dokonuje nalotów na bary z sziszą. Może tak bardzo przywykliśmy do tego, że nasz świat jest zbudowany na przekręcie, że zblatowanie świata polityki i finansjery nie robi na nikim wrażenia? Trochę jak w hollywoodzkich filmach o kryzysie finansowym w 2008 roku, na ekranie widać co prawda ludzi, którzy zarobili na cudzej tragedii (Chciwość, Big Short), ale byli za to najcwańsi z cwanych. I widz, którego skarbówka może dojechać za niewydanie paragonu za piwo, trochę im tej cwaności zazdrości.
czytaj także
Piszę ten tekst w momencie, gdy Austriacy po raz drugi z rzędu wybrali OeVP, rządzoną przez Sebastiana Kurza. Co więcej austriackiej prawicy udało się osiągnąć największą w historii przewagę nad zajmującymi drugą lokatę socjaldemokratami. Być może nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że przedterminowe wybory spowodowane były aferą. Chodzi o tzw. „Ibizagate”, nagranie, na którym kobieta udająca rosyjską oligarchinię dogaduje z byłym już szefem FPÖ Heinzem-Christianem Strache, na jakie rządowe kontrakty będzie mogła liczyć w zamian za pomoc finansową, którą prawica otrzyma od Rosjan w kampanii wyborczej. Nagranie – choć nie wykonane przez dziennikarzy, a raczej przez zawodowych aferzystów – zostało opublikowane na tydzień przed wyborami do europarlamentu przez „Sueddeutsche Zeitung” i „Der Spigel”. Nie zrobiło one na austriackim społeczeństwie żadnego wrażenia, ani wtedy, ani dziś.
Kompromitujące taśmy obalają rządy, ale nie zmieniają polityki
czytaj także
Być może współczesne europejskie demokracje dotarły do momentu, w którym absolutnie nic nie jest w stanie wstrząsnąć opinią publiczną? Ani pomoc finansowa od Rosjan, ani wielomiliardowe kradzieże nie robią na nikim wrażenia. Możemy do tego zestawu śmiało dorzucić wieżowiec na Srebrnej, sprawę działki Morawieckiego i kamienicę Banasia. Miłego weekendu państwu życzę.