Plotki o schyłku ideologii liberalnej są mocno przesadzone. Niedawno mistrzom świata w rozumowaniu w stylu wolnym udało się wymyślić podatki, współdzielenie mieszkania i transport publiczny. W Polsce zaś szpica tej myśli politycznej zaczęła tworzyć antifę. Wszystko to przecież zjawiska dotychczas niespotykane w życiu społeczno-politycznym.
Zagłębie ludzkiej innowacyjności i najtęższe umysły biznesu opłacane grubymi dolarami ulokowane są w kalifornijskiej „krzemowej dolinie”. W Bay Area swoje siedziby mają takie giganty jak Apple, Ebay, Intel, Nvidia, Asus, Facebook, Google, Adobe, AMD, Intel, Sun i wiele innych kluczowych dla współczesnego kapitalizmu korporacji. W hipernowoczesnych, skomputeryzowanych i futurystycznych wnętrzach tworzą usługi, bez których za kilka lat będziemy jak bez ręki, choć dziś nie mamy pojęcia o ich istnieniu.
Nie bójmy się start-upów, tylko „Doliny Krzemowej nad Wisłą”
czytaj także
Część wynalazków rodem z Doliny Krzemowej wyważa jednak dość otwarte drzwi. W czerwcu Lyft, firma przewozowa działająca na podobnej zasadzie jak Uber, ogłosiła, że wprowadza nową usługę, którą nazwała Lyft Shuttle. Jak miałaby ona działać? Otóż instalujesz sobie aplikację i masz szansę skorzystać z podwózki samochodem Lyfta. Pojazd za niewielką opłatą odbiera cię z określonej lokalizacji i zawozi do innej, z góry ustalonej, zatrzymując się po drodze i wypuszczając innych, którzy mogą być z tobą w aucie. Nie da się ukryć, że korporacyjni geniusze wymyślili właśnie autobus miejski. Internet bekował bezlitośnie. Jednak wszyscy, którzy mówią, że Lyft Shuttle to „tylko autobus”, nie zauważają jednej ważnej innowacji. To autobus, który wyklucza ludzi zbyt biednych, aby posiadać smartfona.
I see a lot of people are crapping on #Lyft Shuttle, but I think their latest invention is brilliant and the height of innovation. pic.twitter.com/Cpi7LmDEaL
— Mike Beauvais (@MikeBeauvais) June 19, 2017
Podobnie, 8 tysięcy ludzi zrzuciło się w tym roku na Kickstarterze na projekt firmy Hidrate Inc – Spark Smart Water Bottle, wspierając go sumą 627 tyś dolarów. Niby zwykła butelka na wodę, ale wyposażona w elektronikę, mierzącą ilość wypitej przez nas wody, połączoną z aplikacją w naszych smartfonach, która przypomina, że powinniśmy się napić, kiedy pobieramy za mało płynów. Buteleczkę tę trzeba regularnie ładować, inaczej przestanie działać – cena za sztukę ma wynosić 46,95$. Za 10$ więcej to samo zrobi dla nas AquaGenie. Idzie tylko pogratulować tym dwóm firmom. Po kilku milionach lat istnienia gatunku ludzkiego udało im się wymyślić na nowo i spieniężyć stare dobre pragnienie. Za ponad 200 złotych, na apkę, czyż to nie genialne?
Oprócz pragnienia da się raz jeszcze wynaleźć także maszynę, która za równowartość 400$ zastąpi nasze ręce. Juicero miał wyciskać z próżniowo pakowanych woreczków soki z owoców i warzyw. Jak się, niestety dla jego twórców, okazało, równie w tym dobre jak ta droga maszyna okazały się ludzkie dłonie. Kilka dni temu wspaniale wiralował się tweet, który informował nas o nowym i innowacyjnym trendzie – co-livingu. To trochę jak co-working, ale zamiast biura dzielimy z obcymi ludźmi mieszkanie. Tak, tak oto właśnie Dolina Krzemowa odkryła starych dobrych współlokatorów. No może nie do końca, bo znów jak w przypadku Lyft Shuttle diabeł tkwi w szczegółach. Nie zwykłych współlokatorów, ale innych zamożnych millenialsów, z którymi mieszkać będziemy nie gdziekolwiek, ale w niedawno zgentryfikowanej części miasta, mając dostępne w budynku zajęcia z jogi czy hipsterski barek kawowy. Gwarantując sobie jednocześnie jak najmniejszą możliwość interakcji ze światem zewnętrznym i jego nieznośnymi mieszkańcami – biedakami.
IT'S CALLED *ROOMMATES*
YOU INVENTED ***ROOMMATES*** pic.twitter.com/zKo1VrFwqR
— Yulie [NSFL] ? (@sugarsh0t) November 13, 2017
W sukurs amerykańskim korpogeniuszom ruszyli inżynierowie z Izraela, próbując udowodnić, że jeszcze nie wszystkie najtęższe mózgi do Kalifornii. Uznali, że trochę to kłopotliwa sprawa, żeby elektryczne autobusy woziły ze sobą te wielkie akumulatory. Że lepiej, zrobić mniejsze zbiorniczki na energię i ładować jej podczas jazdy. A ostatecznie uznali, że gdyby udało się pokryć tymi miejscami napełniania energią całą trasę, to i akumulator byłby zbędny. I tak oto pod koniec lat nastych XXI w. wynaleźli trolejbus.
Prawdziwym orłem jednak okazał się być Marc Benioff, szef Salesforce, który na twitterze podzielił się pomysłem genialnym w swojej prostocie. „Jeśli każdy CEO zaadoptuje szkołę publiczną, a każda firma okręg szkolny w swojej okolicy, to szalenie wzmocni nasz system edukacyjny” napisał. To wybitne i jakże słuszne rozwiązanie znamy już od lat pod nazwą – „podatki”. Jednak to zrozumiałe, że szef dużej firmy z Doliny Krzemowej może być niezaznajomiony z tym pojęciem. On i jego koledzy od lat unikają ich płacenia na świecie, więc i sam koncept może im się wydawać nowatorski.
If every CEO adopts a public school, & every company adopts their local public school district, we would get a boost to our national system. pic.twitter.com/x2H1vYGbB5
— Marc Benioff (@Benioff) September 16, 2017
Cóż, liberałowie lubią rebrandować istniejące rzeczy, przypisywać sobie ich autorstwo, żeby sprzedać je ludziom, jako swoje genialne odkrycia. Także polscy przedstawiciele tej myśli politycznej nie są w tyle za światową czołówką. Ostatnio Tomasz Lis, wpadł na doskonały pomysł. Otóż uznał, że wobec zagrożenia, jakie dla demokracji stanowią Młodzież Wszechpolska i ONR, warto zacząć organizować marsze antyfaszystowskie.
A może tak w przyszłą sobotę marsz przeciw faszyzmowi? Z placu Unii pod Pałac Prezydencki? Moja propozycja.
— Tomasz Lis (@lis_tomasz) November 12, 2017
To równie świetna i świeża idea, jak ta Marty Lempart, która całkiem niedawno wymyśliła we Wrocławiu stare dobre antifowe hasło „Solidarność naszą bronią”. Zresztą z nią właśnie chciał budować, hmm, chyba wychodziłoby, że właśnie Antifę. I nawet pochwalił na twitterze zablokowanie przez antyfaszystów w Poznaniu spotkania Roberta Winnickiego. I wszystko było pięknie i miło, dopóki Lis nie zorientował się, że za blokadę w Poznaniu odpowiedzialni są anarchiści, socjaliści i komuniści, czyli w zasadzie odwieczny trzon Antify. Wielce to jednak wzburzyło tuza dziennikarstwa, który oznajmił, że pod czerwonymi sztandarami nie będzie chodził na żadne dema i tak oto błyskawicznie zakończyła się kariera Tomasza Lisa jako lidera owej nowej liberalnej Antify.
Brawo antyfaszyści z Poznania. Ludzie z org. opoz. w Warszawie powiedzieli mi, że w stolicy na antyfaszystowski marsz nikt nie przyjdzie.
— Tomasz Lis (@lis_tomasz) November 15, 2017
Niezależnie, ziarno zostało zasiane. Może z czasem i wśród liberałów pojawi się wniosek, że coś, co my tu na lewicy ciśniemy od, z grubsza licząc osiemdziesięciu lat, czyli antyfaszyzm i twardy opór wobec nacjonalistycznych pałkarzy, ma sens i warte jest aktywnego wsparcia. Że warto zacząć płacić uczciwie podatki i składać się na szkoły, szpitale i drogi czy inwestować w komunikację zbiorową. Ruchu antyfaszystowski, trzeba się weselić i cieszyć. Oto bowiem brat twój był umarły, a znów ożył, zaginął, a odnalazł się, mówił, „kto nie płacze po papieżu, nie jest prawdziwym Polakiem”, ale oto powrócił. Ja wiem, że czas się wypełni i Lis, i Lempart razem z lewicowymi szarymi myszkami iść przeciw faszystom będą. Tomaszu, Marto, czekamy.