To byłoby najprostsze rozwiązanie. Zapewne nie najgorsze, a może nawet pożądane. Przynajmniej nie musielibyśmy już przez najbliższe kilka dni oblegać centrów handlowych. Nie musielibyśmy zaciągać kredytów… Nie musielibyśmy też szukać pracy, podpisywać umów śmieciowych, życzyć miłych świąt niemiłym ludziom. Nie musielibyśmy już nigdy pisać żadnych maili. Żadne z nas nie musiałoby walczyć z wypełnioną skrzynką googla.
Nie musielibyśmy też wchodzić na żadne strony internetowe, narzekać na upadek mediów, podziwiać granic ludzkiej wyobraźni. Nigdy nie doczekalibyśmy powrotu smoleńskiego wraka do Polski. Nie odkrylibyśmy na tym wraku cząstek broni jądrowej. Nie doczekalibyśmy założenia kolejnego prawicowego tygodnika ani dwutygodnika. Nie zobaczylibyśmy procesów Brunona K. ani wrocławskiego ONRu. Na polskie ulicy już nigdy nie wyszłaby Straż Narodowa. Po zniszczeniu wietnamskiego baru i pobiciu jego klientów łódzcy narodowcy już nigdy by nie zostali spisani i puszczeni przez policję. A na pojedynczą antyfaszystowską pikietę w tym mieście nie wyszedłby już ani jeden redaktor liberalnego pisma. I może dobrze, bo na pewno nie zostałby dzięki temu pobity przed kamerami.
Polska nigdy nie weszłaby do strefy euro, a strefa euro nigdy by nie zbankrutowała. Ukraina nigdy nie weszłaby do Unii Europejskiej, a Unia Europejska nigdy by się nie zawaliła. Rosja nigdy nie doczekałaby się innego prezydenta niż Putin, a Białoruś – niż Lukaszenko. Berlusconi nigdy by już nie został premierem Włoch, a Baszar Assad nigdy by nie został obalony. Prezydent Morsi nie wprowadziłby w Egipcie islamskiej dyktatury, a Izrael już nigdy nie zaatakowałby Strefy Gaza. Iranu zresztą też, tym bardziej że Iran nie miałby broni atomowej. Najsmutniejsze jednak w tej historii byłoby to, że Chiny nigdy nie doczekaliby się prawdziwej światowej dominacji. Przecież na nią zasługują. My zresztą też. Na koniec świata jednak sobie nie zasłużyliśmy. To rozwiązanie byłoby zbyt proste.