Ludzie listy piszą, cóż, że czasem z błędami. Zgadzam się jednak z ministrem Waszczykowskim: pisząc głośną epistołę w sprawie wolności mediów amerykańska ambasadorka Georgette Mosbacher wykazała profesjonalne braki (nie ona jedyna wśród nominatów Trumpa na funkcje dyplomatyczne).
A tak wygląda list Pani Ambasador do premiera pic.twitter.com/MUbYuGzTLA
— Bartek Goduslawski (@BGoduslawski) November 27, 2018
Prawicowa opinia publiczna słusznie oburza się na połajanki przedstawicielki sojuszniczego mocarstwa wobec szefa naszego rządu: obrona wolności mediów w Polsce powinna być przecież kwestią prawa (polskiego i unijnego), elementarnych wartości demokratycznych i standardów zachodniej cywilizacji, a nie funkcją interesów tej czy innej amerykańskiej korporacji. Do tego pisanie oficjalnych pism z błędami w nazwiskach adresatów to zwyczajne dziadostwo (albo, co gorsza, wyraz ostentacyjnej pogardy, ale na to mimo wszystko, jest chyba w polsko-amerykańskich stosunkach za wcześnie), dodające insult to injury, czyli obelgę do krzywdy w nie od dziś asymetrycznych relacjach Polski z USA.
Wygląda na to, że krytycy polityki zagranicznej i wewnętrznej rządu, do których niżej podpisany się zalicza, mają prawo do chwili złośliwej Schadenfreude. Jak dotąd nasz niedawny „pierwszy sojusznik” opuścił UE, pokłóciliśmy się z Niemcami i Izraelem, zaś Węgry ślą wyrazy poparcia rządowi, ale w Brukseli głosują za Tuskiem. Teraz Amerykanie z dobrozmianowej administracji nie monitują już naszej władzy dyskretnie, lecz tarzają w smole i pierzu. A PiS dowód na to ostatnie sam ujawnia licząc, że błędna pisownia skompromituje w oczach Polaków amerykańskie zarzuty.
Co z tego mamy, oczywiście poza dziką satysfakcją z nieporadności ludzi, na których nie głosowaliśmy? Plus niewątpliwy jest taki, że za sprawą amerykańskiej interwencji rząd faktycznie zostawi w spokoju jedną dużą telewizję – dobre i to w kraju, gdzie druga duża telewizja jest tubą rządową, a życzliwość trzeciej została kupiona za życzliwość państwa wobec jej właściciela. Podobnie jak w przypadku koszmarnej ustawy o IPN, ostrzeżenia ze strony potęg tego świata powstrzymały lub ograniczyły bardzo złą politykę – nacjonalistyczny premier Izraela i republikańska urzędniczka weszli zatem w rolę Tatarów ze znanego powiedzenia o czynieniu woli boskiej. Minusy są takie, że rządowa gracja słonia w składzie porcelany (i wewnętrzne przepychanki między ministrem sprawiedliwości a premierem) musi nas bardzo wiele kosztować. Pal nawet licho wiernopoddańcze gesty, ale trudno nie podejrzewać, że łagodzenie tego typu zatargów opłacane jest różnymi ustępstwami, oby tylko w mierzonej pieniądzem, a nie geopolitycznej walucie. Jak powinna na tego rodzaju incydenty reagować opozycja? Najkrócej mówiąc: brać, nie kwitować i zmienić temat.
Warszawa w ogniu vs bojowy konserwatyzm, czyli Polska polityka zagraniczna po 11 listopada
czytaj także
Po pierwsze zatem, uznać na użytek własnych kalkulacji i analiz, że rząd dostał parę ciosów na korpus i choć nie słania się jeszcze na nogach, to jednak coraz trudniej mu będzie oddychać, czyt. słabnie jego pole manewru, trudniejsza jest polityka wizerunkowa, a „wstawanie z kolan” coraz trudniej będzie wyborcom sprzedać. Tylko najtwardszy elektorat łyknie opowieść o winie jakichś brooklyńskich lobby, „nieszkodliwym nieporozumieniu”, a już tym bardziej (gdyby rząd się na taką opcję zdecydował) o sensie zupełnie samotnej walki ze światem bez sojuszników. To istotny – negatywny – parametr dla PR-u rządu, który zniechęci do niego część „realpolitycznych” wyborców.
Po drugie, nie podstawiać nogi, gdy konia kują. USA czy Izrael to nie Unia Europejska, a więc nie wspólnota, której jesteśmy częścią i której prawo jest naszym prawem. To mocarstwa, które realizują swoje interesy – niekoniecznie i nie zawsze zbieżne z naszymi, tym bardziej, gdy rządzą nimi nacjonaliści. O ile europejscy komisarze i sędziowie luksemburskiego Trybunału Sprawiedliwości bronią praw polskich obywatelek i obywateli UE, o tyle ambasadorka Mosbacher broni w pierwszej kolejności interesów amerykańskiej firmy, zaś Netanjahu buduje swój wizerunek w (swoim) kraju. Jeśli przy okazji zrobią coś pożytecznego (np. sprzyjają pluralizmowi mediów i badań naukowych), to bardzo dobrze, ale jeszcze nie powód, żeby zapisywać ich do obozu obrońców polskiej demokracji. Naprawdę, w sporze o nieszczęsny list nie musimy się zaraz samookreślać.
Po trzecie, jak pijany płotu trzymał się będę tezy, że samo punktowanie fakapów PiS zadowala i cieszy jakieś 25-30 procent wyborców. Opowieść ograniczona do tezy „PiS robi katastrofalne błędy” u wielu pozostałych zaowocuje nie tyle wyborem „mniejszego zła” (czyli np. KO), ile uznaniem, że „oni wszyscy są siebie warci”. Jednocześnie kolejne potknięcia rządu w polityce zagranicznej i ich konsekwencje będą powoli budować zbiorowe przekonanie, że nad Polską w świecie zbierają się czarne chmury. Nic dziwnego: tuż obok Krymu znowu wojna, Austria chce wycofywać Nord Stream II z dyrektywy gazowej, trwają zamieszki w Paryżu i zbliża się koniec ery Merkel – a rząd się ściera z największym sojusznikiem po tym, jak już wszystkich pozostałych pogonił na drzewo.
W tej sytuacji „powstrzymanie Polexitu” – narracja, która dotąd sama się opozycji narzucała – to za mało. Nawet jeśli na barykadzie stanie rycerz na białym koniu, na razie zdolny obiecać wyborcom siłę spokoju, ciętą ripostę i powrót do tego, co było.
Polską doktrynę unijną i pomysł na „twarde” bezpieczeństwo (inny niż „amerykański lotniskowiec w Europie”) będą pisać eksperci, ale opowiedzą ją wyborcom – politycy. To oni będą musieli przekonać ludzi, że ogarniają ten świat lepiej od Morawieckiego z Kaczyńskim i że mają receptę na trudne czasy. Na ruinach PiS-owskiej polityki zagranicznej opozycja musi więc zbudować nowy gmach – swój pomysł na Polskę w burzliwym świecie. Musi go po prostu wymyślić. Bo rechot z lizusa zruganego przez nauczycielkę prymusem jeszcze nie czyni.