W Indiach właśnie wprowadzono dodatkowe punkty dla uczniów uczęszczających na jogę lub zaangażowanych w Narodowy Korpus Kadetów – przykład, z którego zapewne niedługo skorzysta minister Zalewska.
W Bombaju korek ciągnie się przez całe miasto, pachnie globalizacją i spalinami, a nie egzotyką. Kierowcą Ubera jest emigrant z Bangladeszu, który nie ma legalnych dokumentów, więc boi się policji. A ja na lotnisku boję się kontroli bezpieczeństwa i słusznie, ponieważ nie udaje mi się przemycić zapalniczki – zostaje skonfiskowana, a moje nazwisko wpisane do grubej księgi pasażerów mogących stanowić zagrożenie.
Gdy jestem w Indiach, często usiłuję zwizualizować sobie centralną bibliotekę, skład wszystkich ksiąg, w których przez lata zostałem zapisany przez ochronę bądź policję przy wejściach do urzędów czy na drogowych „checkpoints”. Zgadzam się więc z hasłem premiera Narendry Modiego: „Go digital!” a także drugą częścią sloganu: „Go cashless!”, które w ojczyźnie milionów informatyków nawołuje do używania przelewów zamiast gotówki. Specjaliści od IT pracują jednak w USA, a nie na subkontynencie – najtęższe mózgi Azji, zarówno hinduistycznej, jak i muzułmańskiej, wybierają cyfrowe korporacje z Kalifornii. Nic więc dziwnego, że dekretowi Trumpa o zakazie wjazdu do USA dla muzułmanów sprzeciwili się nie tylko obywatele i sędziowie, ale także czołówka firm internetowych. W tle generalnego zakazu pojawiło się bowiem ograniczenie możliwości wydawania „wiz nieimigracyjnych dla pracowników tymczasowych – H-1B”, które w 70% otrzymują obywatele Indii. Prawica w USA domaga się miejsc pracy dla „Amerykanów”, ale pracownicy z Azji są nie tylko tańsi (co daje ogromne zyski akcjonariuszom z Doliny Krzemowej), ale też po prostu lepsi. Bynajmniej nie dlatego, że w Indiach właśnie wprowadzono dodatkowe punkty dla uczniów uczęszczających na jogę lub zaangażowanych w Narodowy Korpus Kadetów – przykład, z którego zapewne niedługo skorzysta minister Zalewska.
Rokicka o Indiach: Widzę problemy, ale się po nich nie ślizgam
czytaj także
Doha, stolica Kataru – tu też lotnisko obsługują pracownicy z Indii i Pakistanu, mniej wykwalifikowani od programistów, pozostający pod pełną kontrolą pracodawców. Emigranci budują także stadiony na mistrzostwa świata w piłce nożnej w 2022 roku, a rok temu władze Kataru aresztowały dziennikarzy BBC, którzy nagrali, w jak fatalnych warunkach mieszkają robotnicy. Po wylądowaniu w Warszawie jadę znów Uberem, nie bacząc na procesy sądowe, jakie wytoczono tej firmie prawie wszędzie na świecie. Kierowca, Siergiej z Ukrainy mówi, jak wielu innych zza wschodniej granicy, że nie doceniamy w Polsce pokoju, a pod koniec trasy stwierdza, że jesteśmy dosyć leniwi i narzekamy zamiast ciężko pracować. Chciałby kupić własny samochód, żeby nie płacić właścicielowi pojazdu i robić „na swoim”, ale jako obywatel Ukrainy nie może dostać u nas kredytu. Jest więc gotów zaciągnąć nieoficjalną pożyczkę na 20, nawet 30%, twierdzi, że i tak dobrze na tym wyjdzie. Nie narzeka na fakt, że oprócz haraczu dla właściciela samochodu płaci też światowej korporacji. Uber, jak większość z globalnych graczy, nie płaci podatków w krajach, gdzie działa jego aplikacja. Dzięki skomplikowanemu systemowi relacji pomiędzy częściami firmy płaci ona bardzo niskie podatki także w Holandii, gdzie jest zarejestrowany europejski oddział i w USA, gdzie ma główną siedzibę.
Żaden spośród kierowców, których spotykam w Bombaju i Warszawie, nie jest oficjalnie zatrudniony (Uber jest zresztą tylko pośrednikiem), nie ma więc także przynależnych praw pracowniczych, o które walczyły w Europie całe pokolenia robotników. To trudny do zaakceptowania aspekt „uberyzacji gospodarki”, o „dzieleniu się resztkami” pisał w Krytyce Politycznej między innymi Robert Reich. Polscy dziennikarze przypominali natomiast, że firma po prostu łamie prawo, ale wystarczy poszperać w sieci, żeby zobaczyć, że „lud” nie lubi starych taksiarzy.
czytaj także
Paradoksalnie Uber właśnie dzięki „elastyczności” (która generuje ogromne zyski nie tylko w tej korporacji) umożliwia pracę np. emigrantom, z Bangladeszu czy Ukrainy, a Polakom w Brukseli czy Londynie. Pamiętam swoją wizytę przed laty na największym złomowisku statków w indyjskim Alang. Robotnicy giną tam jak muchy, ale gościom z Zachodu zadają retoryczne pytanie: „Wolicie, żebyśmy umierali z głodu, czy z powodu wypadków przy pracy?”.
Na pewno nie chcę zamknięcia granic USA dla muzułmanów, ani polskich dla Ukraińców, czy brytyjskich dla Polaków. Czyżbym w imię wolności musiał godzić się na globalny wyzysk, generowany przez różnice w poziomach życia?
czytaj także
Jako mieszczańsko-resortowy gryzipiórek zastanawiam się i dzielę włos na czworo, dywagując, czy jazda Uberem jest etyczna, wywołując śmiech Siergieja. Natomiast prezes i jego koty już wiedzą, wszystko wiedzą najlepiej. Na łonie ojczyzny na powitanie otrzymuję list od minister edukacji narodowej Anny Zalewskiej, która informuje rodziców, że jednym ze skutków reformy edukacji będzie „dostęp do szerokopasmowego internetu do wszystkich szkół (wspólnie z Ministerstwem Cyfryzacji)”. Tak jakbym nie musiał właśnie ograniczać dostępu do sieci moim dzieciom, które z bogactwa globalnej wioski wybierają grę w Minecraft lub filmy o grze w Minecraft, a później zapewne wybiorą Ubera, bo taniej i przez smartfona. Dalej czytam, że „dzieci nauczą się̨ pracy zespołowej i kreatywności”, tak jakby miały zaraz zostać wyeksportowane do Doliny Krzemowej. Zalewska i PiS zaklinają rzeczywistość jak Modi i jego Bharatiya Janata Party (Indyjska Partia Ludowa) malujące napisy „Keep India clean”, choć budżet na oczyszczanie świętego Gangesu właśnie zniknął w kieszeniach urzędników. W Polsce po reformie dzieci pójdą do szkoły później, plan nauczania będzie sztywny (bez możliwości wprowadzania innowacji przez nauczycieli), informacje o geografii świata zostaną okrojone, a historia sprowadzona do legend o dzielnych Polakach. Czy tak się uczy kreatywności? „Zadbamy o cyberbezpieczeństwo. Dzieci dowiedzą̨ się jak bezpiecznie poruszać się w sieci i czym różni się rzeczywistość wirtualna od realnego świata” – to mój ulubiony punkt listu od Zalewskiej. Szkoły publiczne zajmują się tym od lat, moje dzieci wiedzą więcej ode mnie o bezpieczeństwie w sieci. Zresztą większość z nas powinna chyba wrócić do podstawówki, bo wirtualny Facebook stał się naszym realnym życiem. Razem z nim google maps i co za tym idzie Uber, który np. w wielkim Bombaju liczącym ponad 20 milionów mieszkańców pozwala sprawnie przemieścić się pod adres, którego położenia nie będzie znał zwykły taksówkarz.
Jestem pewien, że po skończeniu prawicowej szkoły uczniowie nie będą nadal, jak ja, umieli odpowiedzieć sobie na pytanie, czy jazda Uberem jest etyczna, czy też nie, a w dodatku nie będzie im się nawet chciało nad tym zastanawiać. Do życia w globalnym, ponowoczesnym świecie nie przygotowują żadne „Narodowe Korpusy Kadetów”, niezależnie od tego, czy będą uprawiały jogę, czy biegi ze sztandarami i skrzydłami huzarów wokół Jasnej Góry. A Uber nie sprawdza, czy z aplikacji korzysta faszysta czy lewak, muzułmanin czy katolik – globalny kapitał demokratycznie zarabia na wszystkich.