Nie trzeba od razu eksplorować Azji, jak ja przez lata, aby poczuć się zdobywcą. Wystarczają mi przedmieścia Warszawy.
Pośród nowych osiedli czuję się bardziej obco niż w Indiach czy Azji Środkowej. Schodzę nad Wisłę i podziwiam kominy elektrociepłowni wznoszące się nad romantycznymi zagajnikami. Muszę uważać na miejscowych, którzy mieszczański niedzielny spacer zamienili w przyrodnicze, rowerowe ekspedycje i rozbijają się po laskach. Wisłą wolno płynie buro brązowa piana przedwiośnia, na drugim brzegu pędzą quady. Jeźdźcy zatrzymują się i pstrykają zdjęcia przy pomocy „selfiestick”. Nie trzeba od razu eksplorować Azji, jak ja przez lata, aby poczuć się zdobywcą. Tak jak quadowcom, wystarczają mi przedmieścia Warszawy, żeby poszwendać się i wprawić w ruch nie tyle nogi, co umysł.
Kornel Morawiecki mówił ostatnio nie tylko o imigrantach jako Saracenach, ale także o Polakach.
W dużym stopniu straciliśmy taką duchową siłę narodu, zagubiliśmy Boga. I trochę przypominamy Rzym, który dał światu język, dał prawo, ale stracił moralność.
Historyczne porównania znów są w modzie, więc bardzo stosowne będzie ponowne przywołanie Adama Mickiewicza (w College de France w latach 1840–1844). Tym bardziej, że podobnie do Morawieckiego mówi o opresji zachodniego „systematu materialnego” oraz „prawdziwie celniczej, budżetowej” polityce, której brakuje ducha. Taka sytuacja, którą dziś nazwalibyśmy kolonialną, wpędza poetę-profesora w resentyment człowieka z marginesu świata. Za tym idzie poczucie wykorzenienia, alienacji, marginalności, ambiwalencji, frustracji, napastliwości i wiktymizacji (jak wylicza Michał Kuziak w książce Inny Mickiewicz, odwołując się do twierdzeń Daniela H. Valsecchi).
Z pewnością wszystkie te emocje można przypisać również Jarosławowi Kaczyńskiemu i jego gwardii, choć Mickiewiczowi nie przychodzi do głowy zemsta. Natomiast wspólne obu jest głębokie rozczarowanie nowoczesnością. Nic dziwnego, że Kuziak w tej paryskiej fazie działalności Wieszcza dostrzega
paradygmatyczny gest polskiej polityki polegający na odrzuceniu modelu demokratyczno-liberalnego, powiązanego z wizją cywilizacyjną oraz ekonomią kapitalizmu.
Czy jest więc dla nas nadzieja intelektualna w Mickiewiczu, skoro jednak mógłby głosować na PIS?
Zagubiony poeta od co najmniej 1841 roku, kiedy przyszedł do niego Andrzej Towiański, jest już heretykiem. Ich sekta rozrasta się, ku zgorszeniu Wielkiej Emigracji i Watykanu, a prelekcje paryskie stają się coraz bardziej wykładnią jej filozofii. Autor Dziadów nie chce oprzeć Polski na tradycyjnym katolicyzmie. Rytualne praktyki i hierarchie są dla niego zaprzeczeniem prawdziwej duchowości. Pisze, że
kościół zachował już same tylko formy, ducha, życie Chrystusowe zupełnie utracił .
Może radykałowie z Frondy by się z nim zgodzili, Rydzyk też się uważa za lepszy kościół od właściwego, ale najgłębszą sprzecznością w życiu i twórczości Mickiewicza jest pycha połączona z pokorą. Głęboki kompleks nieuczestniczenia w „styropianie”, czyli w dysydenckim życiu powstania listopadowego, zmusza poetę do świadomej rezygnacji z roli celebryty salonów i wzięcia sobie Polski na słabe barki.
Parę lat po wykładach, publikując w wydawanej przez siebie „La Tribune des Peuples” czyli „Trybunie Ludów”, szuka sposobów na połączenie myśli mesjanistycznej z nowymi prądami w Europie. Pisze np. o socjalizmie, choć oczywiście nie chodzi o marksistowski materializm, lecz bardzo idealistyczną, chrześcijańską wizję sprawiedliwości.
Tegoczesny socjalizm jest tylko wyrazem uczucia tak starego jak poczucie życia, odczucia tego, co w naszym życiu jest niepełne, okaleczałe, niemoralne, a zatem tego co nieszczęśliwe. Uczucie socjalne jest porywem ducha ku lepszemu bytowi, nie indywidualnemu, lecz wspólnemu i solidarnemu.
Z kolei ogłaszając Skład zasad dla tzw. Legionu polskiego we Włoszech, do swojej hybrydycznej próby syntezy dokłada tradycję żydowską.
Izraelowi, bratu starszemu, uszanowanie, braterstwo, pomoc na drodze ku jego dobru wiecznemu i doczesnemu. Równe we wszystkim prawo.
Wreszcie, w 1855 roku, w Stambule, mistyczny związek Izraela i Polski znajduje odbicie w formowaniu „Legionu Żydowskiego”, które przerywa śmierć poety. Jego ostatnie tygodnie życia nad Bosforem to symbol jeszcze innego poszerzenia kanonu czy też nowej wizji Europy – o szacunek dla muzułmanów i w ogóle kultur Orientu. Widać to już wcześniej, kiedy broni Józefa Bema, atakowanego za przejście na islam. Cel, podobnie jak prelekcji paryskich, „Legionu Włoskiego” i „Żydowskiego” jest pragmatyczny, polityczny, ale realna skuteczność tych działań żadna – z powodu nadmiaru stojących za nimi romantyczno-mesjanistycznych idei, z których śmieje się Wielka Emigracja.
Porównanie dzisiejszej opozycji do Wielkiej Emigracji jest może zbyt proste, ale skłócenie tej ostatniej bardzo przypomina spory wewnątrz dzisiejszej opozycji. A przecież wszystkie Mickiewiczowskie „projekta” są hybrydycznie i postkolonialnie pełne sprzeczności, ale dlatego zawsze inkluzywne – włączają, a nie wyrzucają poza obręb nowych wizji. Gdyby działalność i twórczość Wieszcza nazwać debatą na temat Polski, to nie byłoby w niej miejsca na „hejt”: ani na „zdrajców”, ani też „ciemnogród”. Na pewno jednak warto wziąć sobie do serca jego ostrzeżenie:
Przypominaniem Ojczyzny odświeżać powinniśmy w sobie instynkt narodowy, żebyśmy na koniec zupełnie nie scudzoziemczeli i nie zrobili sobie języka politycznego, którego by potem rodacy nasi nie zrozumieli.
Wracam znad Wisły, gdzie obok wału ostatnie domy starej Warszawy czekają na najlepszą cenę od deweloperów. Resztki dawnego świata obok ulicy Cicha Dolina, Trójpolowa i Siedliskowa, mieszają się wszystkie plany historyczne, usprawiedliwiając moje meandry po czasach i tematach. Gapię się przez płoty i w jednym z okien widzę plakat – portret nieznanego mężczyzny z wąsem – z „Gazety Wyborczej”. Rysunek Fedorowicza z 1984 umożliwia solidaryzowanie się z Lechem, odwołując się do jego zwykłości, wąsatej przeciętności. Jeśli tak to może być też „Bolkiem” – Lech, Bolek, Bolesław, staropiastowski przywódca jest bowiem jak każdy z nas. Pełen sprzeczności jak Mickiewicz, jak ja, każdy, niezależnie od kasty społecznej.
Ta prawda jest tak banalna, że aż głupio ją zapisywać, ale wszyscy kopiąc okopy chyba nawet o tym zapomnieliśmy.
Lecha Wałęsę, tak jak Wieszcza, zamieniliśmy za życia w spiżowy posąg, którym przecież nigdy nie był. Pamiętam, jak w czasach wojny na górze, jako nastolatek, syn inteligentów, na ich wzór mieszałem prezydenta z błotem. Zresztą, przypomina mi się, chyba pod wpływem zbyt dużej ilości świeżego powietrza na kolejnym kilometrze (nie wiem którym, ponieważ telefon padł od łączenia się ze szpiegowskimi satelitami), że Mickiewicza w Paryżu też brano za rosyjskiego agenta. „Przedałeś krew polską obcym, jesteś i zdrajcą!” pisano w wierszykach, a prozą w piśmie „Orzeł Biały”. Podobny do współczesnych jest nie tylko tytuł gazety, lecz także artykułu: Intryga Gabinetu petersburskiego uwieńczona. Prawdziwi Polacy z XIX wieku pisali:
Przewidując, że katedra literatur słowiańskich w College de France może być wykorzystana ze szkodą dla Rosji, rząd petersburski postanowił zapobiec temu przy pomocy swego agenta, Towiańskiego. Cel został osiągnięty, Mickiewicz kurs swój zwichnął, skrzywił, wprowadził do Literatury mistycyzm, cuda, upiory, a dręcząc, nakręcając fakta spełnione.
Z kolei w „Nowej Polsce” („Gazecie Polskiej” czy może „Wsieci”?) pisano, w stylu zupełnie XXI-wiecznym:
Mieliśmy upewnienie, że przed objęciem katedry carowi złoży przyrzeczenie, że dla Moskwy będzie miał uwielbienie, dla Polski zaprzeczenie. […] Rząd Moskiewski uzyskał odstępstwo i zdradziectwo Mickiewicza.
CDN