To smutny tytuł, przejdzie pewno tylko dlatego, że po łacinie; po polsku byłby zbyt smutny.
Co to znaczy, można znaleźć w internecie, np. w słowniczku, który przygotowała kobieta dla innych kobiet, przedzierając się sama przez słowniki medycznej łaciny. Po to, aby mogły zrozumieć swoje karty choroby, łacińskie rozpoznania, których lekarz nie chce im wytłumaczyć. Jak wiadomo, żyjemy w kraju, w którym mało kto słyszał o prawie pacjenta do informacji. A może po prostu lekarze nie wiedzą, jak taką informację pacjentce przekazać. Bo graviditas obsoleta to ciąża obumarła, a Obsoletki to niezwykła książka Justyny Bargielskiej, coś w rodzaju poronieniowego coming outu. Brałam tę książkę do ręki – będę szczera – lekko zjeżona. Wiem, Bargielska to dobra poetka, w tym roku dostała Nagrodę Literacką Gdynia, ale ten temat… Jak się okazało, może nie temat, raczej motyw przewodni króciutkich opowiadanek.
W Polsce żyjemy podzieleni na prolajfy i proczoisy, natomiast państwo mamy wszyscy w wyzywający wręcz sposób pro life. Mówimy też dwoma językami: w jednym występuje płód, w drugim nienarodzone dziecko od poczęcia, od stadium zapłodnionej komórki. I trochę trudno jest z tego klinczu wyjść. Wiadomo, która strona jest słabsza, trzymam się więc, przynajmniej w publicystyce wysokonakładowej, konsekwentnie zasady, że zanim dziecko się urodzi, jest płodem. A przecież wiem, że bywa inaczej. Z naciskiem na 'bywa’! Dla jednych kobiet ciąża, szczególnie wczesna, jest po prostu ciążą. Stanem ciała. Dziecko to kwestia niezbyt wyraźnie wyobrażanej przyszłości – jak się urodzi, to będę matką. Inne kobiety, które o ciąży marzyły, planowały ją, od początku są matkami. Od początku przeżywają ciążę jako spotkanie z dzieckiem – co z tego, że nienarodzonym. Dowiadują się, jaką ma płeć, nadają imię, rozmawiają. Dla każdej kobiety samoistna utrata ciąży jest zapewne trudnym i bolesnym doświadczeniem. Może być tak, że wtedy to, co dotąd było ciążą, staje się dzieckiem.
Z powodów wspomnianych, ale i ogólnie znanych jestem po stronie prawa kobiet do bycia w ciąży i niekonstruowania tego stanu od razu w dziecko. Podkreślam jednak – prawa, nie obowiązku. Prawo to jest kobietom w Polsce odbierane przez agresywny język prolajferski. 'To nas zawstydza – że prawo jest po stronie naszego cierpienia’ – pisze Bargielska. U mnie może czasem osłabiać zdolność do odczuwania empatii. A przecież, pozostawiając na boku podejrzliwość, której jednak się nie wyzbywam, cierpienie to jest prawdziwe. I każdy może je przeżyć na swój sposób. Z pokropkiem, zdjęciem obumarłego kilkutygodniowego płodu, dziecka, wypuszczaniem w niebo niebieskich i różowych baloników. I nikt nie powinien instrumentalizować tego na rzecz naszej wojny dwudziestoletniej o aborcję. Nie jest to łatwe, bo jesteśmy we władzy języków. To, co udało się poetce Bargielskiej, nie jest dostępne dla wszystkich, choć może mogłoby być, gdyby nie dyktatura prolajfów. W każdym razie jej udało się znaleźć dla tej opowieści język niezwykły – emocjonalny, a jednocześnie niekiedy brutalnie naturalistyczny. Pozbawiony sentymentalizmu. Wnikliwość i autentyzm psychologiczny tej prozy nie polegają na tak zwanych szczerych zwierzeniach, ale na delikatnej obecności od początku nuty smutku, niepokoju, lęku przed utratą dziecka. Na pokazaniu życia po stracie jako nadal życia. (Dodajmy tu, że książka ta nie jest pozbawiona poczucia humoru, niezwykle ujmującego poczucia humoru).
Przy okazji myślę sobie, że chciałabym przeczytać coś takiego o in vitro, czyli o drugiej stronie medalu. Bo i tu trwa wojna, i w wojnie tej zwolennicy legalności i refundacji in vitro (też do nich należę) upodobali sobie obraz szczęśliwych rodzin i igły gładko wbijającej się w komórkę jajową, by stworzyć nowe życie. Jakież to proste! A przecież jest to inwazyjna, często wielokrotnie powtarzana, trudna dla kobiety procedura. Dobrze byłoby, gdybyśmy mogli o tym otwarcie rozmawiać w warunkach większej wolności.