Teraz każdy potomek pańszczyźnianej chłopki jest właścicielem kawałeczka obrazu Leonarda da Vinci.
Na zakończenie roku 2016 naród otrzymał od rządu piękny prezent w postaci odkupionej – za grosze! – od Fundacji Czartoryskich kolekcji sztuki z Damą z łasiczką (lub gronostajem) na czele. Teraz każdy potomek pańszczyźnianej chłopki jest właścicielem kawałeczka obrazu Leonarda da Vinci. Oczywiście malkontenci, zamiast się ucieszyć, od razu zaczęli kwękać. Że 100 milionów euro +VAT to jednak dużo. Że to był przecież depozyt, który naród złożył w ręce księżnej Izabeli, a depozyt się oddaje. I skąd ta kasa i na co jej zabraknie. Że i tak nie wolno było tego sprzedać, więc to tylko zmiana szyldu. No i przecież to wszystko z potu i krwi pańszczyźnianego chłopa. Arystokraci, bezcenne skarby, tajemnicze negocjacje, kulisy działania fundacji i wystawne życie księcia Adama – dziennikarze będą mieli się czym pobawić.
W świecie, gdzie prawie wszystko musi mieć swojego właściciela, gdzie handluje się już nawet obiektami w kosmosie, taka kolekcja nie może pozostać bezdomna. Zatem to chyba dobrze, że jej właścicielem stało się państwo, a nie jakaś szemrana fundacja byłych magnatów, którzy, jak wiadomo, doprowadzili Polskę do zguby. Czy w istniejących warunkach prawnych można było to osiągnąć inaczej i bez kosztów? Nawet jeżeli to jest dobre pytanie, to odpowiedź może nas nie zachwycić, chociaż chciałabym ją poznać. Jednak każda realistycznie myśląca lewica zapewne uzna, że lepiej jest, aby przedmioty o wartości muzealnej i historycznej należały do państwa, a nie do prywatnych właścicieli.
Inna sprawa, na jakich zasadach takie państwo (czy nawet cały świat) powinny być zbudowane. Cała burza wokół tej transakcji wynika z tego, że dla wielu naruszyła ona nienazwane do końca poczucie sprawiedliwości. Niestety przekłada się to raczej na populizm niż próby zmiany rzeczywistości. Albo kończy na konstatacji, że nie ma sprawiedliwości na tym świecie.
Wydarzenie to ma jednak też inne już, bardziej doraźnie polityczne znaczenie. Świętowanie tego sukcesu wpisuje się w politykę kulturalną i historyczną tego rządu. Rzecz jasna, mówi się przy okazji o narodzie, a nie o państwie, własności i społeczeństwie. Klęka przed nazwiskiem Czartoryscy czy inni Radziwiłłowie. A przy okazji minister Gliński obiecuje, że dołoży starań, żeby Polacy znowu docenili kulturę wyższą. W ten sposób kształt oficjalnie wspieranej kultury domknął się. Disco-polo dla mas na Sylwestra. Dla narodu wychowanie patriotyczne od przedszkola, rekonstrukcje, właściwe muzea i obchody państwowo-kościelne. I wreszcie sprawdzona klasyka, kultura wyższa, niby dla wszystkich, chociaż edukacja do korzystania z niej nie przygotowuje, a państwo woli dopłacać do kolejnej „świątyni opaczności” niż do promocji kultury.
Świętowanie tego sukcesu wpisuje się w politykę kulturalną i historyczną tego rządu.
A to, że staliśmy się, naród Polski!, właścicielem skarbu rangi światowej, ma nas przede wszystkim napawać narodową dumą. Oraz przypominać o hierarchii w kulturze, która jest równie konserwatywna jak ten dreszcz podziwu, jaki ma w nas budzić arystokracja. Przecież kultura nie ma być wyprawą w nieznane, tylko celebrowaniem tego, co uznane. Nikomu nie przejdzie przez myśl, a już na pewno przez usta, pytanie: co właściwie jest takiego w tej „Damie ze zwierzakiem z rodziny łasicowatych”, którą znamy z miliona reprodukcji? Jeśli kiedyś staniemy twarzą w twarz z oryginałem, co poczujemy? Dumę, że to nasze? Zachwyt wpisany w cenę biletu do muzeum?
czytaj także
Tego rodzaju artefakty zawsze związane są hegemonią, w tym wypadku kulturową i bardziej narodową niż „ogólnoludzką”. Nie namawiam, żeby spalić muzea, ale jeśli ktoś burzy się na wciąż trwający kult arystokracji, to pewno i nad hierarchiami w kulturze mógłby się zastanowić. Oraz nad relacjami między wartością artystyczną a ceną dzieła w kapitalizmie. Czy jest ono jeszcze czymś więcej niż lokatą kapitału i przedmiotem spekulacji?