Smutek jedenastego odcinka, gdy uczestnicy opuszczali dom, porównywalny jest chyba tylko ze smutkiem Zwycięstwa Conrada.
„Dramat Madame Bovary, Juliana Sorela, bohaterów Conrada – w odróżnieniu od naszych dramatów – polegał na tym, że byli ludźmi, którzy zdawali sobie sprawę z konsekwencji swoich czynów. To, czy czynili dobrze, czy źle, słusznie, zgodnie ze zobowiązaniami, jakie złożyli innym, to były dla nich pytania zasadnicze, na które musieli sobie odpowiedzieć, a brak odpowiedzi był źródłem przeżyć i wielkich cierpień. Dzisiaj brak odpowiedzi nie boli” – mówi prof. Marcin Król i od razu widać, że nigdy nie obejrzał żadnego odcinka Warsaw Shore. Brak odpowiedzi boli Trybsona czy Ewelinę tak samo jak bolał bohaterów Conrada. Ale ponieważ polscy inteligenci Warsaw Shore nie oglądają, postanowiłem napisać to przystępne wprowadzenie.
Zanim przedstawimy bohaterów, zacznijmy od rysu historycznego. Jak pamiętamy – albo nie – inspiracją dla pierwszego reality show, czyli Big Brothera, były badania naukowe nad zachowaniem ludzi w izolowanym otoczeniu. Oczywiście badania tego typu mieliśmy różne. Z jednej strony eksperyment więzienny Zimbardo, z drugiej badania Ernsta Pöppela dowodzące, że czasowa izolacja od społeczeństwa czyni ludźmi bardziej szczęśliwymi. Trudno się dziwić. Kontakt ze społeczeństwem może być bardzo nieprzyjemny. Trzeba jednak zauważyć, że Shore idzie o krok dalej niż Big Brother. Choć mamy izolowaną wspólnotę ośmiu domowników, to jednak ich zobowiązaniem jest uczestnictwo w świecie zewnętrznym. Świecie chlania, ruchania i bycia fajnym. Bohaterowie muszą odpowiedzieć sobie na zasadnicze pytanie, czy potrafią tyle wychlać i wyruchać, żeby ich uczestnictwo w świecie zostało zauważone, a jednocześnie być przy tym osobami ciekawymi i wartymi dalszego zainteresowania. To prawdziwy dramat nowoczesności.
Kolejny wielki dramat Warsaw Shore to pytanie, na które nieliczni tylko znają odpowiedź: jak być kimś wyjątkowym, nie będąc nikim wyjątkowym? Nie da się ukryć, że żaden z bohaterów Ekipy z Warszawy nie jest postacią wybitną. Postacią, na jaką czeka prof. Marcin Król. A jednak MTV ze swoją produkcją znokautował konkurencję. To chyba wystarczający dowód, że warto się jej uważnie przyglądać. Czyż nie takie jest zadanie intelektualisty? To chyba dobry moment na przedstawienie bohaterów. Najpierw jednak przypomnijmy sobie trailer.
Paweł mówi o sobie: „Jestem nie tylko przystojny, ale świetnie wyposażony”, co niestety nie jest prawdą. Paweł jest raczej skromnej budowy, co nadrabia pewnością siebie. Nie jest też zbyt konsekwentny. Choć z początku zapewniał, że „gdzie się mieszka i pracuje, tam się chujem nie wojuje”, to szybko zasadę tę zweryfikowała rzeczywistość. Już w drugim odcinku wylądował w łóżku z Eweliną, co za złe obojgu miała Eliza, z którą Paweł całował się wcześniej w tym samym (drugim!) odcinku. Ewelina zresztą miała z tego powodu wyrzutu sumienia. Ale Eliza jej wybaczyła ten nietakt.
Duża Ania zapewnia: „Męża szukam, miłości szukam”, co jest wyjątkowo absurdalne, zważywszy że występuje w programie o chlaniu i ruchaniu. Szukanie męża w „dymalni”? A jednak Ania wydaje się najrozsądniejszą uczestniczką Ekipy. Jej zapewnienia, że z domownikami się ruchać nie będzie, okazują się prawdą, mimo że okazuje męskim uczestnikom zażyłość. Ania jest też do pewnego stopnia osobowością socjopatyczną. Choć wie, że powinna się zaprzyjaźnić z innymi dziewczynami z domu, bo bycie częścią wspólnoty jest fundamentem przetrwania, to tego nie robi. Poczucie odrzucenia przez pozostałe bohaterki sprawia, że w piątym odcinku decyduje się opuścić dom. Zwycięża jednak poczucie obowiązku i wraca w kolejnym, ku powszechnemu niezadowoleniu pozostałych uczestniczek programu. Ania jest też najbardziej pracowita, za co chwali ją Piotr, szef Action Clubu, w którym domownicy pracują. Ma też najwięcej fanów na FB spośród wszystkich uczestników.
Wojtek – to jedna z bardziej enigmatycznych postaci Ekipy. Raczej sympatyczny chłopak, więc nic dziwnego, że na sparingu w jednym z pierwszych odcinków Trybson ma ochotę mu wpierdolić. Rzeczywistość Shore to nie jest kraj dla miłych ludzi. Więc o Wojtku szybko zapomnimy. A może wcale nie? W końcu jest taki przeciętny i sympatyczny jak wielu z nas, więc może on właśnie stanie się pozytywnym bohaterem tej historii?
Ewelina – robi największą rozpierduchę, ale Trybson nie tknąłby jej nawet kijem przez szmatę, za co szybko ją przeprasza. Jest pierwszą dziewczyną z domu, która wylądowała w bzykalni (osobnym pokoju przeznaczonym do seksu), czego się trochę wstydzi. Ale co robić. Trzeba ponosić konsekwencje swoich działań, nawet jeśli się ich nie pamięta z powodu alkoholowego zamroczenia. Ze względu na swoją problematyczną moralność musi znosić falę hejtu. Wszak lubimy potępiać. Ewelinie oczywiście nie pomaga jej tusza, która sprawia, że zyskuje ksywę Ewędlina. Zresztą sama, gdy obejrzała program, zobaczyła, że wygląda grubiej niż w rzeczywistości. Scott z Ekipy z New Castle wylał jej na głowę piwo, co w efekcie doprowadziło do sytuacji, że nie wyruchał żadnej z domowniczek, choć takie miał plany. Ewelina w wolnych chwilach lubi także sięgnąć po książkę, choć w programie tego nie uświadczyliśmy.
Trybson – największy pogromca wszystkich gąsek, a przynajmniej się za takiego uważa, bo jeśliby zacząć liczyć, to wyszłoby, że mimo mikrej postury przegonił go jednak Paweł. Jak widzieliśmy w kolejnych odcinkach, aby wygrywać w tej konkurencji, nie można uniknąć żenady. Paweł sprowadzał na chatę dziewczyny, co do których urody wątpliwości wyrażała Duża Ania, a jednak to go nie powstrzymało. Trybson jest zawodnikiem MMA, mówi też po angielsku oraz nie lubi być nazywany „parówą”. Kolejny paradoks: taki dzielny, a taki wrażliwy. Zawołanie: „Krzycz Trybson!”, do którego zachęcał dziewczęta, stało się popularne wśród niektórych studentów i pracowników uniwersyteckich. Można nawet sobie kupić taką bluzę. Przywołał do porządku kolegów Wojtka, gdy jeden z nich naszczał do bidetu.
Eliza – jest osobą bezpośrednią, zdecydowaną, a w przyszłości planuje być żoną Hugh Hefnera, choć nie lubi sprzątać. Podrywała Radka Majdana, wymienili się numerami, ale nie wiadomo, czy ich związek ma przyszłość. Chciał imprezować z klasą, co nie do końca się udało. Jest autorką licznych bon motów, jak np. „Zawsze mam do niego wyglądać jak milion dolarów, a wyglądam jak dziesięć złotych”. „Eliza jest typową ostrą suką, która mnie kręci”, zauważa Trybson.
Mariusz – pseudonim Śmietana. Jest osobą skromną i przez pierwsze dwa odcinki widzieliśmy głównie, jak spał. Zaruchać udało mu się bodajże dopiero w dziewiątym. Zasłynął powiedzeniem: „Idę do kibla, przynieść ci coś?”. Gdy w klubie w Katowicach próbowali podrywać z Trybsonem dziewczyny, te zapytały ich, czy są zdesperowani. Obaj panowie nie wzięli tego do siebie i uznali, że dziewczyny same sobie pojechały. Szczególnie tragiczny moment w historii Śmietany wydarzył się na siłowni, gdzie mieli odbyć sparing z bokserami. Już po rozgrzewce Śmietana ledwo zipał, a gdy przyszło do meczu, z trudem utrzymywał gardę. Co każe podejrzewać, że na swoje umięśnienie nie zapracował ciężkim treningiem. Ale ostatecznie można też mu uwierzyć, że wyczerpało go nadmierne imprezowanie.
Mała Ania – wyszczekana osóbka, lecz na swój sposób kulturalna. Już na sam początku programu spytała domowników, czy nie będzie im przeszkadzać, że będzie bekać, bo ona ma wyjebane. Domownikom chyba nie przeszkadzało. A przynajmniej nic nie mówili. Ania bywa głośna i agresywna, ale niestety niewiele więcej z jej zachowania zapamiętałem.
Czy bohaterowie Warsaw Shore czynią dobrze czy źle? Myślę, że nie sposób jeszcze powiedzieć. Z pewnością zachowują się racjonalnie w kontekście nałożonych na nich obowiązków. Obowiązków, które sami przyjęli na własne barki w niezwykłym stężeniu, ale od których nie ma ucieczki w nowoczesnym świecie. Wiedzą, że to, żeby dobrze imprezowali, jest ważniejsze niż to, żeby dobrze pracowali. Mają też świadomość, że jest to dla nich wyjątkowo szansa i że konsekwencje jej wykorzystania (lub nie) zaważą na całym ich dalszym życiu.
Jednocześnie widmo krąży nad Warsaw Shore – widmo porażki. Wszystkie potęgi starej Europy połączyły się w świętej nagonce przeciwko niemu. Świat tak zbudowany nie może – zdawałoby się – funkcjonować. A przecież to robi. I nie chce przestać. Smutek jedenastego odcinka, gdy uczestnicy opuszczali dom, porównywalny jest chyba tylko ze smutkiem Zwycięstwa Conrada. Bohaterowie Warsaw Shore w swoim samozaparciu podobni są do Heysta. Na przekór wszystkiemu decydują się wziąć udział w starciu, z którego nie mają szans wyjść zwycięsko. Oczywiście nie znają jeszcze wyników tej rozgrywki. Ciągle się łudzą. Ale czy to znaczy, że naszych bohaterów brak odpowiedzi nie boli? Boli ich jak chuj. Ostatecznie są tak samo smutni i oszukani jak my. Lecz w przeciwieństwie do prof. Króla nie boją się wziąć w losu w swoje ręce. Nie odmówią udziału w rozgrywce życia z powodu partykularnych animozji czy poczucia, że się na czymś nie znają.
Przypomnijmy wyznanie Króla: „Najpierw miałem być ministrem kultury, ale uznałem, że się na tym nie znam. No to zaproponował mi, żebym został szefem telewizji. Też odmówiłem. Bardzo bliski byłem decyzji zostania naczelnym «Rzeczpospolitej», która wtedy była państwowa, ale do pokoju wszedł nagle Jacek Ambroziak – u Mazowieckiego był szefem Urzędu Rady Ministrów – i powiedział mniej więcej tak: «To będziesz teraz, Marcinku, pode mną». «A nie, Jacusiu, otóż nie będę pod tobą». No i tak właśnie nie zostałem naczelnym «Rzepy»”.
Trybson nigdy by nie strzelił takiego focha.