Mięso z chorych krów trafiło do kilkudziesięciu punktów w naszym kraju, a inspektorzy zapieczętowali tony mięsa, z którego partie zostały użyte do wyprodukowania m.in. takich produktów jak cheeseburger wołowy Szam Amm, frankfurterki z wołowiną, burger wołowy w bułce, tortilla z wołowiną oraz kiełbaski z wołowiną XL. Jedliście?
W Polsce od lat występuje proceder nielegalnego uboju chorych i padłych zwierząt. Pierwszy raz o takich przypadkach informowała „Gazeta Pomorska” w październiku 2006 roku. Sprawę komentowała wówczas Bogumiła Mikołajczak, kujawsko-pomorski wojewódzki lekarz weterynarii: „Robimy, co możemy, by chronić zdrowie konsumentów, ale przecież lekarze weterynarii nie mogą pełnić warty w rzeźniach przez całą dobę”, a ówczesny wiceminister (dziś minister) rolnictwa Jan Krzysztof Ardanowski twierdził, że jest świadom problemu uboju chorych zwierząt i obiecywał: „Przyspieszymy prace, bo nie można godzić się na łamanie prawa”. Minister zwracał też uwagę, że za ubój padłych zwierząt muszą płacić gospodarze.
Kolejny przypadek został ujawniony podczas rutynowej kontroli w roku 2013. Policja odkryła wtedy transport martwych i chorych zwierząt jadących do ubojni w okolicy Rawy Mazowieckiej. Śledztwo wykazało, że proceder trwał od 2006 roku aż do zamknięcia ubojni. Właściciel ubojni przyjmował też mięso ze zwrotów i po „odświeżeniu” wprowadzał je do dalszego obrotu. Śledztwo dziennikarzy „Faktu” wykazało, że proceder skupu chorych i martwych zwierząt jest powszechny – jeśli zatem komuś nie smakował kotlet, niekoniecznie musi to być winą kucharza.
Choć Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa wypłaca rolnikom rekompensaty za padłe zwierzęta, najwyraźniej od lat bardziej opłaca się sprzedawać je do ubojni prowadzących nielegalny ubój, niż opłacać weterynarza, który by je zgodnie z prawem uśpił.
czytaj także
Na to samo wskazuje reportaż Superwizjera z 29 stycznia ujawniający, że proceder uboju martwych i chorych zwierząt wciąż ma się w Polsce całkiem dobrze. Choć reporterzy TVN skupiają się na konkretnej ubojni, to w materiale widzimy też sporo ogłoszeń o zakupie bydła „pourazowego”, również informator telewizji twierdzi, że proceder jest powszechny. Branża mięsna broni się, twierdząc, że takie skandaliczne praktyki mogły mieć miejsce jedynie w małych ubojniach, ale ja wcale nie jestem tego taki pewien.
Gdy pracowałem w ubojni kurczaków, do naszych obowiązków należało między innymi wyrzucanie martwych kur do stojącego obok taśmy wielkiego kosza. Tempo pracy było jednak na tyle duże, że czasem ciężko było stwierdzić, czy kura jest martwa czy żywa. Oczywiście, skoro się nie ruszała, to można było założyć, że jest martwa, ale niekoniecznie musiała to być prawda i nie wszyscy koledzy się tym przejmowali. Wydawało mi się, że zdarzało im się zawieszać również martwe kury. Nie widziałem też nigdzie weterynarza, który powinien teoretycznie oglądać brojlery przed ubojem. Być może znajdował się w jakimś innym pomieszczeniu, ale kury wydawały się przyjeżdżać wprost z kurnika, bo niektóre były zbyt małe, żeby dało się je zawiesić na metalowej uprzęży. De facto więc to pracownicy musieli stwierdzić, czy nadają się do uboju, a Bóg mi świadkiem, że nie mieliśmy ku temu odpowiednich kompetencji. Dodam, że była to jedna z większych ubojni w kraju.
czytaj także
Oczywiście w większych ubojniach proceder ten nie może się odbywać na taką skalę jak w rzeźni przedstawionej w reportażu Superwizjera, a jednak i tam stanowi – jak się zdaje – nieodłączny element procesu maksymalizacji zysków.
Co jeszcze wiemy?
Polskie mięso jest tanie, stąd jego powodzenie na europejskim rynku. Niemal całość polskiej wołowiny (80–90%) idzie na eksport. Co ciekawe, jak zwraca uwagę raport Greenpeace’u, „nieprawidłowości dotyczące polskiego mięsa dużo częściej zgłaszane są przez służby innych krajów niż Polski”. Trudno się temu dziwić, skoro polski system kontroli jest niewydolny, a proceder handlu chorymi i martwymi krowami mógł tu kwitnąć w najlepsze od lat. Mięso z chorych krów odnaleziono w dziesięciu krajach Europy, a z pewnością trafiło do czternastu. Co również ciekawe, szybciej udało się je odnaleźć za granicą niż w Polsce.
czytaj także
Także w naszym kraju mięso trafiło do kilkudziesięciu punktów, a inspektorzy zapieczętowali tony pochodzącego prawdopodobnie od chorych krów mięsa, którego partie zostały użyte do wyprodukowania m.in. takich towarów jak cheeseburger wołowy Szam Amm, frankfurterki z wołowiną, burger wołowy w bułce, tortilla z wołowiną oraz kiełbaski z wołowiną XL, które można było zakupić w Żabkach i Freshmarketach. Jedliście? Wspomniane produkty zostały wycofane ze sklepów, ale zważywszy, że proceder trwa od lat, to z pewnością wielu klientów miało szansę spróbować mięsa ubijanego w sposób pokazany w Superwizjerze. Niestety nikt nie jest w stanie powiedzieć, jaki procent polskiego mięsa pochodzi od chorych zwierząt, ubitych z pogwałceniem licznych procedur, bo z ubojni wyjeżdżało ze wszystkimi papierami potwierdzającymi jego zdatność do spożycia.
Jak widzieliśmy w reportażu TVN, pracownicy sami przybijali na tuszach odpowiednie pieczątki, bo weterynarza nie było na miejscu. Musiał on być jednak świadom procederu, bo gdy się w końcu pojawił w ubojni, nie chciał się nawet przedstawić telewidzom.
czytaj także
W 2017 roku pod nadzorem Inspekcji Weterynaryjnej znajdowało się 7746 ferm drobiu, 304 811 stad świń oraz 457 379 gospodarstw. Ubojem zwierząt kopytnych w roku 2017 zajmowało się 706 rzeźni, a inwentarza drobnego – drobiu oraz zajęczaków – 176 rzeźni. Dla pracowników inspekcji oznaczało to kontrolę uboju ponad 22,2 milionów świń, miliarda kurczaków i 1,9 milionów sztuk bydła.
Wszystkie te miejsca, a także wiele innych, jak zakłady rozbioru i przetwórstwa mięsa, powinny być regularnie kontrolowane przez inspektorów, ale oczywiście jest to trudne, zważywszy że w 2015 w Inspekcji Weterynaryjnej zatrudnionych było 5901 osób, z czego 2249 stanowili lekarze weterynarii. Liczba ta zresztą spada z roku na rok. W 2017 roku w powiatowych inspektoratach weterynarii pracowało już tylko 1552 lekarzy.
czytaj także
Trudno się temu dziwić, bo płace są marne, a praca raczej mało wdzięczna, o ile się nie bierze łapówek, co również wydaje się popularnym procederem – tak twierdzili ci pracownicy branży, z którymi miałem okazję rozmawiać. Podobne zresztą odczucia mają niektórzy spośród komentatorów artykułów o kiepskich zarobkach pracowników Inspekcji. Jeden z czytelników zauważa, że pod budynkiem którejś z powiatowych inspekcji „zaparkowane same nowe bmw i volvo, jednak da się jakoś uzbierać!”. Mimo wszystko najwyraźniej coraz mniej weterynarzy ma ochotę mało zarabiać, względnie żyć z łapownictwa, bo rokrocznie spada liczba osób zatrudnionych w Inspekcji Weterynaryjnej. W ciągu ostatnich dwóch lat odeszło stamtąd aż 600 pracowników. Jak uskarża się rzecznik tej instytucji: „Do ponad 50% konkursów na stanowiska w Inspekcji nie dochodzi, ponieważ nie spływa ani jedna aplikacja”. Jakby tego było mało, ze względu na walkę z ASF inspektorzy muszą odwiedzić 230 tysięcy rolników, których trzeba skontrolować dwukrotnie. Nic dziwnego, że mają pełne ręce roboty i nie dają rady kontrolować wszystkiego. Ponieważ brakuje urzędowych lekarzy, Inspekcja posiłkuje się pomocą osób niebędących jej pracownikami. Tak było w przypadku opisanym przez Superwizjera, gdzie można było jednocześnie zobaczyć, jak ta pomoc wygląda.
Jeśli założymy swobodnie, że inspektorzy mają około miliona podmiotów do skontrolowania, a jest ich około dwóch tysięcy (lekarze, którzy pomagają Inspekcji, nie będąc w niej zatrudnieni, nie robią w końcu tego na pełny etat), to musieliby wykonywać 500 kontroli rocznie. W tym część w ubojniach, które są na przykład w stanie zabić do 16 tys. świń dziennie. Niemożliwe? A jednak jakoś się udaje, choć nie do końca. Zakładając, że na zbadanie zdrowia świni inspektor powinien poświęcić 90 sekund, to przy takiej liczbie zabijanych zwierząt ubojnia powinna zatrudniać 50 osób na pełen etat, żeby zdążyli zbadać wszystkie zwierzęta. Oczywiście nie wszyscy inspektorzy chcą pracować na pełen etat, więc są też ubojnie, które zatrudniają i setkę urzędowych weterynarzy. Przynajmniej na papierze.
Nic dziwnego, że problem stanowią kontrole w nocy. Co do zasady zarówno ubój, jak i rozbiór, a także przetwórstwo powinny być kontrolowane na bieżąco przez urzędowego lekarza weterynarii niezależnie od godziny. Najwyraźniej jednak nie zawsze się to udaje. Przyznaje to pani inspektor weterynarii w reportażu Superwizjera. Tymczasem ubojnie bardzo często pracują zarówno na dzienną, jak i nocną zmianę. Pewnym pocieszeniem dla inspektorów zapewne może być fakt, że kontrole są zapowiedziane, więc zanim się pojawią na zakładzie, robi się porządki i wszystko powinno się zgadzać. Ale i tak się nie zgadza, bo rokrocznie wykrywane są liczne nieprawidłowości.
Po aferze w Rawie Mazowieckiej w ramach prowadzonego przez Inspekcję Weterynaryjną programu „Zero tolerancji” w dniach 17–23 kwietnia 2013 roku przeprowadzono kontrole, które wykazały, że w 27 podmiotach prowadzono działalność nielegalnie. Inspekcja przekazała 35 spraw do organów ścigania i wydała kilkadziesiąt decyzji administracyjnych o zawieszeniu/zakazie działalności i/lub wykreśleniu z rejestru. Całkiem niezły efekt jak na sześć dni pracy.
czytaj także
W efekcie za zbadanie nadzoru nad transportem i ubojem zwierząt gospodarskich zabrała się NIK, która z kolej stwierdziła nieprawidłowości w co piątej skontrolowanej ubojni. Ustaliła też, że Inspekcja Weterynaryjna praktycznie nie sprawowała nadzoru nad ubojem gospodarczym, a inspektorzy nie nakładali kar na rolników prowadzących nielegalny ubój, pomimo pisemnego polecenia Głównego Lekarza Weterynarii. Ubój gospodarczy, dodajmy, teoretycznie oznacza zabijanie zwierząt na własny użytek rolnika, ale różnie z tym bywa, zważywszy że rolnicy mogą kupować zwierzęta do zabicia na rynku, a kary za nielegalny ubój dopiero ostatnio zostały zaostrzone. Cóż jednak z tego, że za ubój bez obecności rzeźnika grozić mogą trzy lata więzienia, skoro nikt tych kar nie nakłada, żeby nie narażać się gospodarzom? Jak wiemy skądinąd, nasze Ministerstwo Rolnictwa gotowe jest wybić populację dzików praktycznie do nogi, żeby tylko zadowolić rolników, którzy od dzikich świń wolą udomowione.
czytaj także
Zapewne nie bez znaczenia dla jakości kontroli polskiego mięsa jest fakt, że bardziej zależy nam na jego eksporcie niż na dobrostanie zwierząt i zdrowiu konsumentów. Jak podaje Greenpeace: „Pomimo tego, że u 22% wysłanych na ubój krów i 35% świń stwierdzono choroby, zmiany chorobowe i inne przyczyny mogące uczynić mięso niezdrowym do spożycia przez ludzi, 99,9% z niego zostało dopuszczone do spożycia”. Widocznie zwierzęta nie były aż tak chore, żeby nie mogły być smaczne.
Trudno zresztą, żeby inspektorzy stwierdzali coś innego, skoro Inspekcja Weterynaryjna podlega Ministerstwu Rolnictwa i Rozwoju Wsi. Ministerstwo to ma w swojej misji wspieranie rolnictwa i rozwój wsi, a nie dobrostan zwierząt. Dbanie o dobrostan i zdrowie zwierząt nie sprzyja rozwojowi hodowli przemysłowej. Przynajmniej do momentu, gdy nie pojawi się jakaś grubsza afera. Na co dzień jednak liczy się biznes. Gdybyśmy naprawdę chcieli dbać o zdrowie i dobrostan zwierząt, powinna robić to jakaś instytucja, której budżet i działanie nie zależy od tego, czy handel będzie kwitł. Tymczasem w obecnej sytuacji niedopuszczanie do spożycia mięsa z martwych i chorych zwierząt jest wbrew interesom instytucji, która się tym zajmuje.
czytaj także
Bardzo zastanawiający jest jeszcze jeden fakt. Superwizjer nagrał materiał interwencyjny 14 stycznia, wtedy też zawiadomił policję oraz Powiatowego Inspektora Weterynarii. A jednak dopiero dwa tygodnie później, po wyemitowaniu reportażu przez stację, służby państwowe podjęły działania zmierzające do wycofania z rynku partii mięsa z chorych i padłych krów. Ministerstwo z pewnością musiało wiedzieć o problemie, dlaczego zatem zwlekało? Czyżby urzędnicy liczyli, że może jednak telewizja powstrzyma się przed emisją materiału mogącego zaszkodzić eksportowi polskiego mięsa? W tym kontekście tym śmieszniej brzmią wypowiedzi oskarżające stację o sprzyjanie obcym interesom. Warto raczej zapytać, komu właściwie służą polskie instytucje państwowe. Hodowcom i producentom mięsa? Czy polskim obywatelom? Odpowiedź wydaje się oczywista.
Czego nie wiemy?
Ciągle nie znamy skali procederu. Choć pojawiają się w mediach informacje, że w Polsce mamy ponoć najmniej chorych zwierząt w Europie, to trudno wierzyć w te dane. Trzeba raczej zakładać, że część z tych zwierząt, które powinny być uśpione, a ich zwłoki zutylizowane, trafia na polskie i zagraniczne stoły. Pozostaje zatem wierzyć Głównemu Lekarzowi Weterynarii, że „mięso z nielegalnego uboju (…) jest bezpieczne dla zdrowia i życia ludzi”. Ostatecznie proceder trwa od lat, a nie słychać o jakichś masowych zatruciach, więc może rzeczywiście jedzenie chorych i padłych zwierząt nie jest aż tak niebezpieczne, jak mogłoby się wydawać? Oczywiście przyjemnie byłoby w to wierzyć, a wiara ponoć czyni cuda, ale naukowcy uważają inaczej. Bakterie znajdujące się w nieświeżym mięsie mogą powodować poważne zakażenia, a niezbadane mięso często zawiera larwy pasożytów, które mogą doprowadzić nawet do śmierci.
Ile osób choruje i umiera tylko dlatego, że biznes jest w Polsce ważniejszy niż ludzie? Tego też ciągle nie wiemy.