Została nas trójka. Ja, wiecznie uśmiechnięty waleczny śmieszek, ps. „Bury”. Przemek, bliski krewny rodziny bin Laden i mój stary komunistyczny towarzysz, ps. „Rój”. Słodka, lecz śmiertelnie groźna, partyzantka Dominika, ps. „Inka”.
Kiedy Polska wzywa, moim honorem jest walka. Ostatnio Polska wzywa mnie dosyć często, czasem nawet do sądu, ale widocznie tak bardzo mnie potrzebuje. Zatem, gdy dowiedziałem się, że IPN zorganizował Escape Room, w którym można się wcielić w żołnierzy wyklętych, wiedziałem, że czym prędzej muszę zebrać oddział wiernych towarzyszy i wyruszyć do tej ubeckiej katowni. Plan miałem prosty: podszywając się pod partyzantów, dostaniemy się do kryjówki ostatnich niezłomnych i rozstrzelamy leśnych bandytów ich własną bronią.
Zebraliśmy się na portalu społecznościowym, gdzie umieściłem ogłoszenie o zbliżającej się mobilizacji do mojego oddziału Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego imienia śp. Zygmunta Baumana. Już po kilku sekundach zgłosiły się pierwsze chętne partyzantki. Czas i data zostały ustalone. Mieliśmy uderzyć na posterunek milicji w czwartek rano, gdy wyklęci będą pewnie wciąż śpiący i nieogarnięci po nocnej libacji. Niestety, spodziewając się, że pokonanie przeciwnika nie będzie trudne, skoro w grze mogą brać udział nawet dwunastolatki, sam w dniu poprzedzającym akcję udałem się na piwo w towarzystwie pięknej wysłanniczki francuskiego ruchu oporu, ps. „Madzia”. W efekcie wypiłem o piwo za dużo i się nie wyspałem, bo dzielna żołnierka zgodziła się spędzić ze mną noc. Ostatecznie akcja nie musiała się powieść i mogła być to moja ostatnia noc na wolności. Albo nawet w życiu. Co gorsza, gdy już wychodziliśmy na akcję, okazało się, że nie możemy z oficer „Madzią” nigdzie znaleźć przenośnego agregatu prądotwórczego, który dostarczyła mi wcześniej i którego planowałem użyć do torturowania wyklętych. Przez co prawie się spóźniłem na wyznaczoną godzinę. Jakby tego było mało, w międzyczasie dowiedziałem się, że dwie spośród trzech partyzantek, które miały nam towarzyszyć, nie dały rady przebić się do śródmieścia. Zatrzymały je niecierpiące zwłoki obowiązki. Choć czy może być coś pilniejszego niż walka z leśnymi bandami terroryzującymi kraj? Za zdradę ojczyzny, kulka w łeb. Ale może tym razem im jeszcze wybaczę. My, komuniści, jesteśmy wyrozumiali dla naszych towarzyszek.
W efekcie została nas trójka. Ja, wiecznie uśmiechnięty waleczny śmieszek, ps. „Bury”. Brodaty Przemek, bliski krewny rodziny bin Laden i mój stary komunistyczny towarzysz, jeszcze sprzed wojny, ps. „Rój”. Oraz słodka, lecz śmiertelnie groźna, partyzantka Dominika, ps. „Inka”.
Pomimo spóźnienia wkroczyliśmy dziarsko do lokalu IPN-u na Marszałkowskiej, siedziby głównej wyklętych i innych takich, o których historia głucho milczy. Trochę się obawiałem, że zostaniemy rozpoznani jako – bądź co bądź – dość znani komuniści, ale na szczęście tak się nie stało. Mimo naszych hipsterskich mundurów, udało się nam pozostać incognito. Gdy towarzysz „Rój” udał się do toalety (ostatecznie nie można było mieć pewności, czy jeszcze kiedyś będzie miał okazję z takiego przybytku skorzystać), mieliśmy okazję obejrzeć wystawę dość okropnych rysunków. Na jednych czerwonoarmiści krzyżowali polskich zesłańców, na innych UPA wieszało na drzewach pozabijane dzieci. Wydawać by się mogło, że wiedzą powszechnie dostępną już jest, że słynne zdjęcie przedstawiające przywiązane do drzewa zamordowane dzieci Marianny Dolińskiej, nie ma nic wspólnego ze zbrodniami UPA, a jednak nie przeszkadza to Centrum Edukacyjnemu IPN-u w powielaniu tego mitu. W wersji rysunkowej dostaliśmy już trzy drzewa, obwieszone dzieciakami jak choinki bombkami. Tyle dobrego, że nie było z nami naszych ukraińskich towarzyszy, ale i tak maczeta się w kieszeni otwiera, że poprzez takie manipulacje uczy się dzieciaki historii.
czytaj także
Po krótkim przedstawieniu zasad [UWAGA, SPOILERY] wpuszczono nasz oddział na posterunek powiatowego urzędu bezpieczeństwa publicznego. W pokoju czekała na nas pepesza, portret Stalina i polskiego godło z zaklejoną koroną. Wszystko aż się prosiło o selfie. Na szczęście pierwszy film, z którego mieliśmy się dowiedzieć o szczegółach naszej misji, się zaciął, więc mieliśmy chwilę, żeby porobić fotki. Co prawda byliśmy proszeni, żeby fotek nie robić, ale w końcu jesteśmy żołnierzami wyklętymi i żyjemy prawem wilka, a nie regulacjami Centrum Edukacyjnego IPN.
Gdy film w końcu udało się odpalić, dowiedzieliśmy się, że jesteśmy ostatnimi partyzantami, którzy przetrwali komunistyczne represje i kapitan Orlicz liczy na naszą pomoc w uwolnieniu jakiegoś więźnia z rąk UB. Hehe, Orlicz trochę kiepsko trafił, bo nie od wczoraj stoję tam, gdzie stało ZOMO, a moim dziadkiem jest ponoć sam Beria. Tak przynajmniej czytałem w internecie. Na szczęście te wieści najwyraźniej nie dotarły do dowództwa Polski Podziemnej. Dzięki czemu mogliśmy spokojnie udawać żołnierzy wyklętych, którzy naprawdę chcą pomóc w beznadziejnym starciu ze znienawidzonym rosyjskim okupantem, poprzez kontynuowanie bratobójczej walki z przedstawicielami własnego narodu.
Szybko okazało się, że nasz doborowy oddział KBW pod patronatem śp. Zygmunta Baumana nie jest aż tak sprawny w warunkach bojowych. Choć z początku szło nam nawet dobrze, jednak nie dalibyśmy rady iść dalej w las bez licznych podpowiedzi oficera prowadzącego, które wyświetlały nam się na ekranie. Mimo wszystko w końcu udało nam się dotrzeć do chaty chłopa Marcina, który pomagał wyklętym partyzantom. Źli komuniści zabrali mu krzyż i święte obrazki. Ale choć groziliśmy mu zdobyczną pepeszą, nie chciał nam ujawnić drogi do ziemianki leśnej bandy. Dopiero zwrot krzyża i świętych obrazków przekonał go, że jesteśmy dobrymi Polakami, a nie komunistami podszywającymi się pod partyzantów. Wtedy też zdradził nam hasło. Z okrzykiem „Wolna Polska!” na ustach weszliśmy nierozpoznani do kryjówki leśnej bandy i szybką rozbroiliśmy koczujących w lesie żołnierzy. Rozbrojenie partyzantów to było jednak za mało, żeby uwolnić się z Escape Roomu. Chcąc nie chcąc musieliśmy rozgryźć, którzy żołnierze wyklęci popełnili jakie zbrodnie i gdzie, żeby dostać dalsze wskazówki i uwolnić więźnia. Nie byłoby z tym nawet problemu, bo dobrze znamy zbrodnie wyklętych (choć o pacyfikacji białoruskich wsi przez Łupaszkę jakoś nie wspominali). Czas nam się kończył, a my nie mogliśmy znaleźć ostatniej z potrzebnych plakietek z nazwiskiem ściganego listem gończym, wyklętego bandyty. Przyparci do muru musieliśmy skorzystać z pomocy tajnego agenta, który znalazł plakietkę pod teczką na stole, gdzie sami wcześniej ją położyliśmy. Po tym doświadczeniu znacznie lepiej rozumiem problemy oficerów ABW czy BOR-u, którzy nie potrafią zabezpieczyć zwykłego przejazdu samochodem, o locie samolotem nie wspominając.
Z okrzykiem „Wolna Polska!” na ustach weszliśmy nierozpoznani do kryjówki leśnej bandy i szybką rozbroiliśmy koczujących w lesie żołnierzy.
Jak wiemy z historii, gorączkowa potrzeba upamiętniania doznanych przez nas, Polaków krzywd, może się czasem skończyć katastrofą. Gorączkowa zabawa w upamiętnianie dość jednak skomplikowanych losów powojennej antykomunistycznej partyzantki może się wydawać niegroźna. A jednak trochę mi się w kieszeni odbezpiecza pistolet, gdy widzę jak jednowymiarowo jest przedstawiana polska historia. Ale przynajmniej mamy ładne fotki z karabinami. Tym bardziej jest mi smutno, że w sumie dobrze się bawiłem. Choć trudno mi powiedzieć, czy założony cel edukacyjny został spełniony. Z zabawy zapamiętałem głównie rok urodzin Stalina. Ważna data. Pewnie warto pamiętać, że są ludzie, którzy potrafią zmienić świat swoimi czynami. Mam jednak nadzieję, że niektórzy z nich są milsi niż Stalin. Tylko nie wiem, czy należy do nich dzieciobójca major Łupaszka.