Dużo się ostatnio mówi o folwarcznej mentalności polskich pracodawców i pracowników.
W drugi dzień Bożego Narodzenia zrobiłem coś, czego – jako osoba dorosła w katolickim kraju oraz świadoma licznych płynących z tego faktu konsekwencji – robić nie powinienem. Otóż postanowiłem się udać z miejscowości Lubomierz (gmina: Mszana Dolna, powiat: limanowski) do miasta Kraków (dzielnica: Stare Miasto, powiat: Kraków) za pomocą komunikacji zbiorowej. Te siedemdziesiąt kilometrów można zazwyczaj pokonać w półtorej godziny busem lub autobusem. Pod warunkiem, że taki bus lub autobus pojawi się na przystanku o wyznaczonej godzinie. Na co liczyć w drugi dzień świąt w górach jest jednak sporą naiwnością. I oczywiście wystarczyłoby pięć minut nad tym pomyśleć, żeby to przewidzieć.
Jednak życie w luksusie, gdzie wszystko działa znacznie skuteczniej i efektywniej niż komunikacja zbiorowa na polskiej prowincji, osłabiło moją czujność. Uznałem, że skoro autobus jest na rozkładzie w internecie, to będzie też na przystanku. I to był błąd. Gdyż już na rozkładzie na przystanku takiego autobusu nie było (dlaczego polscy twórcy aplikacji e-podróżnik kłamią?). Były jednak inne, które nie przyjechały, jak zeznawała pani czekająca na przystanku od godziny. Kolejny, który według informacji na przystanku miał być, również nie dojechał. Choć pani w informacji twierdziła, że będzie. (Dlaczego informacja udziela nieprawdziwych informacji? Może lepiej powiedzieć, że się nie wie, gdy się nie wie? Z drugiej strony prawie niczego na świecie się nie wie na pewno, w większości przypadków nasza wiedza opiera się na zaufaniu do innych ludzi. A ludzie – jak to ludzie – kłamią).
Gdy kolejny autobus nie dojechał, zdecydowaliśmy się – naprędce zorganizowaną przez obrotną seniorkę grupą – ruszyć do Lubnia. Miasto to znajduje się na trasie Zakopianki, więc szanse, że jakiś autobus się tam pojawi, powinny się zwiększyć. Co prawda kolejny planowy autobus się nie pojawił, ale już po półtorej godziny zjawił się spóźniony prywatny Majer Bus (nazwę wymieniam, aby oddać zasłużone wyrazy szacunku firmie, która jeździ, gdy nikt inny nie jeździ i się rocznicą narodzin Jezusa Chrystusa nie przejmuje).
Gdybym to wszystko wiedział wcześniej, zapewne zdołałbym wytłumaczyć, że bez sensu jest podróżowanie w święta, mojej dziewczynie, której zależało, żebym pojawił się w Krakowie jak najszybciej. Ale nie mogłem tego wiedzieć, tylko podejrzewać. Jednak zaufanie (którego w stosunku do ludzi mam chyba znacznie więcej, niż pokazują to badania CBOS-u, może po prostu nie jestem przeciętnym Polakiem, prawie na pewno nim nie jestem) zwyciężyło u mnie z podejrzliwością. I to był błąd. Pozostaje mi się zatem tylko poskarżyć na mój smutny los socjalisty wierzącego, że możliwe jest sprawne zorganizowanie usług transportowych, również na obszarach oddalonych o siedemdziesiąt kilometrów od stolicy województwa małopolskiego.
Niestety górale najwyraźniej zapili i sprawili, że po raz kolejny nadwyrężyłem swoją wiarę w ludzi.
Jedno jednak nie daje mi spokoju. Dlaczego nikt nie chciał przyznać, że planowanych autobusów nie będzie? Czy wywiesić kartkę na przystanku rzeczywiście jest tak trudno? Czy w erze www i rozbudowanych sieci operatorów komórkowych tak trudno poinformować, że dziś nie planuje się wstawać z łóżka? Czyżby wszyscy do ostatniej chwili wierzyli, że jednak zrobią to, czego nie zrobią? Lepiej oszukiwać siebie i innych, niż przyznać się do nieobecności? Najwyraźniej tak. Przynajmniej dla kogoś lepiej. Bo na pewno nie dla pasażerów ani kapitału społecznego. Którego przecież i tak mamy w Polsce tak mało, że – zdaje się – spora część Polaków wierzy, że trzeba społeczeństwo wziąć za mordę i resztki kapitału z niego wycisnąć. Gdy trzyma się kogoś za mordę, może łatwiej komuś takiemu ufać. Ale wcale niekoniecznie. Może taki ludek będzie nas oszukiwał, żeby tylko trochę poluzować uścisk.
Dużo się ostatnio mówi o folwarcznej mentalności polskich pracodawców i pracowników i być może jest to również klucz do tej przykrej sytuacji. Gdy się ma mentalność niewolnika, lepiej kłamać do ostatniej chwili, niż przyznać przed szefem, że w dupie się ma to całe zbieranie bawełny. Tylko że od pewnego czasu mamy już w Polsce demokrację i nikt z batem nad nami nie stoi. No, chyba że się pracuje w open space w call center. Wtedy może ktoś ci za plecami z kablem stoi, ale raczej nie będzie bił, tylko mobbingował. Trudno jednak tłumaczyć wszystko niewolniczą mentalnością, bo jednak pańszczyznę zniesiono jakiś czas temu i nawet nasi dziadkowie ledwo ją pamiętają.
Co prawda wydaje mi się, że jedynym wytłumaczeniem dla psychologii niektórych bohaterów polskiego życia politycznego i społecznego jest tylko genetycznie dziedziczone poczucie krzywdy. A jednak jednocześnie trudno się oprzeć wrażeniu, że rację ma Jacek Santorski, gdy mówi: „Polacy pozwolili to sobie zrobić. Tak jak Polacy musieli kiedyś uczestniczyć w budowaniu baraków obozowych”. Co prawda ktoś złośliwy mógłby powiedzieć, że Santorski dowodzi, że Polacy dostają depresji, pracując w open space’ach, bo nie dorośli do demokracji. No ale może już dorośli przynajmniej do tego, żeby nie budować baraków obozowych. Choć czy ja wiem. Równie dobrze można by dowodzić, że właśnie do tego dorośli, żeby zacząć je budować sami, a nie tylko w tym budowaniu pomagać. Na wszelki wypadek radzę więc wam nie wychodzić z domu bez ciepłej bielizny.
**Dziennik Opinii nr 1/2016 (1151)