Posłanie Schetyny do MSZ to zagranie personalne w bez porównania większym stylu niż posłanie Zdrojewskiego do Ministerstwa Kultury.
W minionym tygodniu substancja wypluwała tych wszystkich, którzy próbowali z nią negocjować. Maciej Maleńczuk starał się niedawno substancję na łamach tygodnika „Do rzeczy” przekonać, że podobnie jak ona uważa, że „homoseksualizm jest obrzydliwy”. A swoje dzieci też oddał Kościołowi, żeby je tam nauczono jakiejś dyscypliny, choć sam z Kościołem nie utrzymuje bliższych stosunków. Mimo to został przez substancję zaatakowany – i to już na poziomie doniesienia do prokuratury – za to, że, jak utrzymuje substancja, jest satanistą i Kościół znieważa.
Bronisław Wildstein, który dla substancji próbował robić więcej niż ktokolwiek, kto substancją nie jest, też został przez substancję wypluty. Musiał zrezygnować z kierowania adresującą się do substancji telewizją Republika, gdzie zastąpili go bez porównania bardziej substancjalni ludzie: Tomasz Terlikowski i Anita Gargas. Nie wiem, czy zakończy to przygodę z substancją całego naszego neokonserwatywnego salonu (fakt, że niedużego, ale nie chcę używać słowa „salonik”, bo to by było nie fair), którego Bronisław Wildstein był męskim liderem, a gdzie oprócz niego spotykają się czasami Agnieszka Kołakowska, Antoni Libera, Włodzimierz Bolecki, Ryszard Legutko, Zdzisław Krasnodębski. Ludzie o umysłach często błyskotliwych, którzy jednak wybrali strategię absolutnie wiernego – jeden do jednego – imitowania amerykańskich neokonów, co w czasach wielkiej imitacji na polskiej prawicy musiało im dawać poczucie satysfakcji z ideowego wyboru (niestety, najczęściej wyrażali tę satysfakcję, oskarżając o zdradę tych wszystkich, którzy nie dokonali równie imitacyjnego wyboru).
Dziś jednak czasy wielkiej imitacji na polskiej prawicy się kończą, a oni… no cóż, albo postarają się jeszcze intensywniej łączyć w swoim „egzoterycznym” (cyt. za Leo Strauss) nauczaniu doktrynę Partii Republikańskiej z nadwiślańską terlikowszczyzną i chazanostwem (dla takiej strategii też znaleźliby imitacyjny wzorzec o nazwie Tea Party), albo – jak wielu klasycznych Republikanów w dzisiejszej Ameryce – oddalą się na pustynię, by lamentować i zgrzytać zębami. Zobaczymy wkrótce.
To są jednak tylko faits divers, ciekawostki, które „kręcą” co najwyżej takiego dziwaka jak ja. Dla odpowiedzialnego publicysty polskiego tematem ważniejszym powinno być powstanie nowego rządu, jego skład, perspektywy… Proszę bardzo. Czy rząd Ewy Kopacz przeżyje napór substancji? A właściwie czy napór substancji przeżyje cały konserwatywny obóz władzy, który też z substancją zawsze musiał negocjować, a którego częścią pozostaje Donald Tusk, którego częścią w nieco większym stopniu stał się Bronisław Komorowski i którego kluczową częścią jest rząd Ewy Kopacz? Rząd wraz ze wszystkimi swoimi frakcjami, bo szczęśliwie wszystkie ważniejsze frakcje Platformy weszły teraz do rządu (może „konserwatyści z PO” w stosunkowo najmniejszym stopniu, co jest dla mnie miłym zaskoczeniem, choć wiem oczywiście, że teraz „niekonserwatyści z PO” będą musieli „konserwatystów” jeszcze energiczniej udawać).
Powstanie takiego rządu jedności Platformy jest bez wątpienia zaletą z punktu widzenia stabilności państwa próbującego nieśmiało powstrzymywać napór substancji (tak, również dla mnie jest zatem zaletą). Ale z punktu widzenia dysponowania zasobami państwa, czyli niektórymi resortami, może budzić pewne wątpliwości.
Grzegorz Schetyna nie dostał Ministerstwa Spraw Wewnętrznych ani Ministerstwa Infrastruktury, gdzie zbyt łatwo by było „się mu odbudować”. Dostał Ministerstwo Spraw Zagranicznych, gdzie odbudować się też być może da radę, ale na pewno będzie to dla niego, z uwagi na naturę resortu, trudniejsze. Podobno pod każdym tekstem istnieje „signature”, osobisty podpis autora obecny w stylu, w doborze figur, w sposobie prowadzenia narracji. To rozdanie wciąż jeszcze nosi „signature” Donalda Tuska, który kiedyś, podobnie jak dziś ze Schetyną, zagrał ze Zdrojewskim. I temu poczciwemu człowiekowi, który przez lata przygotowywał się żmudnie – i był przez Platformę żmudnie przygotowywany – do objęcia funkcji ministra obrony, powierzył Ministerstwo Kultury (Zdrojewski popełnił w życiu tylko jeden błąd, raz wystartował w wyborach na szefa klubu PO przeciwko kandydatowi Tuska, a co najgorsze wygrał). W Ministerstwie Kultury, do którego objęcia Zdrojewski się nie przygotowywał, nie mógł on także „urosnąć”. No i nie urósł. Na drugą nóżkę wypada przypomnieć, że także Jarosław Kaczyński na Ministerstwo Kultury nigdy nie miał pomysłu, więc oddał je Ujazdowskiemu, którego w swoim rządzie i w swojej partii także chciał w ten sposób zmarginalizować. Pewien polityk zamierzchłego i raczej nieprzyjemnego ustroju twierdził, że na słowo „kultura” sięga po broń palną. Ponieważ istnieje postęp pomiędzy ustrojem totalitarnym a liberalną demokracją, choćby i peryferyjną, nasi liderzy partyjni i nasi premierzy, dowiadując się o istnieniu Ministerstwa Kultury, posyłają tam swoich konkurentów, żeby ich zamrozić.
Posłanie Schetyny do MSZ to jednak zagranie personalne w bez porównania większym stylu (patrz, „signature”). Na kulturę by Schetyna nie poszedł, a trzeba go było zabrać prezydentowi, który wraz z frakcją Schetyny zaczynał już mieć możliwości zablokowania ambicji Donalda Tuska, aby odchodząc do Brukseli, zachować jednak pakiet kontrolny w partii i rządzie. Wobec tego jeszcze we wtorek ludzie Schetyny byli na całym Dolnym Śląsku wycinani z list wyborczych do rad miast i miasteczek, a w czwartek dostali tak gigantyczny udział w nowym rządzie, że albo od tego przytyją, albo się udławią. Będą też próbowali przenegocjować kształt list wyborczych na Dolnym Śląsku, gdyż – jak powiedziało mi jedno z moich „głębokich gardeł” – „chyba nie sądzisz, że ktoś, kto dostał MSZ i Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji, pozwoli się tak traktować i będzie tak traktowany?”.
Zobaczymy, gra się dopiero rozpoczyna, a dla mnie – szukającego w polskiej polityce już wyłącznie tamy dla napierającej substancji – jest ciekawe, czy ta gra nadal będzie prowadzona w tak aksamitnych rękawiczkach. Choć sam będę głosował na Millera albo Palikota, albo na ich następców jak się jacyś znajdą, to nadal uważam, że obóz władzy, piorąc się po pyskach w aksamitnych rękawiczkach ku rozczarowaniu substancji, zachowuje się wprost rewelacyjnie jak na nasz peryferyjny kontekst społeczno-polityczny (patrz polityka personalna Jarosława Kaczyńskiego, którą cisi miłośnicy Prezesa nazywają polityką spalonej ziemi; patrz walka o władzę w SLD po aferze Rywina, która spaloną ziemię też po sobie zostawiła; patrz końcówka AWS-u… – przykłady można ciągnąć w nieskończoność).
Żal tylko Ministerstwa Spraw Zagranicznych, bo to resort potrzebny państwu w dzisiejszych czasach (a może niepotrzebny, bo funkcję MSZ chce sprawować Donald Tusk pomiędzy Brukselą i Warszawą; mówią ludzie i mówią uczenie, że to niemożliwe, ale ja już wiele rzeczy niemożliwych w Polsce widziałem).
Żal tylko energii Schetyny, która w MSW lub w Ministerstwie Infrastruktury miałaby lepsze dla polskiego państwa ujście (a może także niepotrzebnie się smucę, bo na przykład Grzegorz Schetyna nie jest człowiekiem, a tylko mitem wyrażającym ukrytą ponoć gdzieś głęboko w Platformie energię i modernizacyjny szwung, które – zgodnie z tym samym mitem – były trzymane pod pokrywką rondla przez Donalda Tuska).
Na razie wciąż istnieje przynajmniej szansa na osadzenie – i to przez cały czekający nas wyborczy rok – substancji na jej ulubionych bagnach i w jej ulubionych rzadkich zagajnikach, po których się kryje i z których wypada, by dorżnąć ostatnich niesubstancjalnych kolesi próbujących z nią negocjować (Wildstein, Maleńczuk… jak było na początku tego „felietonu”). Gdyby jeszcze Ewa Kopacz wypowiadała się bardziej płynnie od Lecha Wałęsy. Jego chroniła płeć (męska) i brutalność, cechy wciąż w Polsce bardzo pomagające przebić się do władzy. Nie tylko w polityce, także w świecie mediów czy w humanistyce. Co jednak osłoni Ewę Kopacz, kiedy zbyt często będzie mówiła wałęsowskim slangiem? Tusk? Komorowski? Kongres Kobiet? Monika Olejnik? To także. Ale przede wszystkim bezalternatywność układu, w którym naprzeciw Ewy Kopacz (Tuska, Komorowskiego, Schetyny…) jest tylko substancja.