Po 2005 roku przez jakiś czas robiłem za sierotę po PO-PiS-ie. Miałem nadzieję (daleką od pewności, ale jednak), że wzmocnią państwo lub choćby zakończą „wojnę na górze”, tak jak wcześniej mogła ją zakończyć koalicja AWS-UW, ale też nie zakończyła. Sądziłem, że zarządzając tak różnymi społecznie elektoratami mogą zmniejszyć przepaść pomiędzy „nieudacznikami” i „tymi, którym się powiodło”, czyli pomiędzy dwiema ekonomicznymi i symbolicznymi „klasami” polskiej transformacji. Otwierającą się coraz szerzej przepaść nie tylko realnych interesów, ale przede wszystkim egoizmu społecznego, dystynkcji i resentymentu.
Jak długo można jednak udawać sierotę po parze, która nigdy się nie zeszła i nie miała potomstwa (ani na drodze „naturalnej”, ani nawet in vitro)?. Nie zrobili nic z tego, co obiecywali. Nawet nie mieli zamiaru. „Rywinlandia” była mocarstwem w porównaniu z państwem PO-PiS-u. Miller i Kwaśniewski byli państwowcami w porównaniu z Kaczyńskim i Tuskiem. „Rywinlandia” osłaniała względnym konsensusem przynajmniej politykę zagraniczną i europejską, która w państwie tak beznadziejnie słabym jak polskie względnym konsensusem osłonięta być musi. W „Rywinlandii” prezydent i premier, rząd i opozycja nie życzyły sobie wzajemnie śmierci, nie dążyły do wzajemnego unicestwienia, nie używały się wzajemnie jako pretekstu do ustawodawczego i politycznego paraliżu państwa. Pomiędzy Kwaśniewskim a Krzaklewskim czy Buzkiem trwała pełna determinacji walka polityczna, ale prawdziwy teatrzyk nienawiści na masową skalę został zbudowany dopiero przez Kaczyńskiego i Tuska.
Obie partie odpowiadają za Smoleńsk. Lech i Jarosław każący Szczygle wdeptać w ziemię przetarg na Embraery, bo ten przetarg ogłosił i nadzorował znienawidzony przez „braci” Sikorski (wówczas jeszcze nawet nie z PO, ale z ich własnej partii). Tusk każący Arabskiemu odcinać prezydenta od samolotów. Unicestwiana konsekwentnie i z równą determinacją przez obie strony koordynacja planów wizyt, a nawet całych polityk. To dzięki PO i PiS ani w polityce zagranicznej, ani wewnętrznej nie ma już jednego polskiego państwa, ale dwa zwalczające się wzajemnie i pracujące nad swoim unicestwieniem. Smoleńsk był katastrofą lotniczą, ale wydarzył się w kontekście zbudowanym przez Tuska i braci Kaczyńskich. I musiał zadziałać tak, jak zadziałał. Jak brudna bomba, po której zdetonowaniu wszyscy zamieniliśmy się w zmutowane potwory.
Po raz pierwszy zobaczyłem PO-PiS dopiero siedem lat po tym, jak rzekomo miał powstać. Zobaczyłem go w dniu sejmowego głosowania nad propozycjami związków partnerskich. Tym razem ta mitologiczna parka położyła się ze sobą, spółkowała, co prawda bez namiętności, ale za to skutecznie. Porodziła potworka, który nazywa się „konserwatywna większość w Sejmie”, a powinien jeszcze nosić przydomek „przytłaczająca”. Nie służy już do odbudowy państwa, nie służy do walki z korupcją, nie służy do obniżenia społecznych kosztów transformacji, nie służy do odbudowy konsensusu, który mógłby osłonić polską politykę europejską. Służy wyłącznie do zablokowania jakiejkolwiek regulacji związków partnerskich i do przeprowadzenia miękkiego lub twardego zakazu in vitro. To nie są obietnice z roku 2005, które były jeszcze obietnicami świeckimi. „Polska solidarna” i „Polska liberalna” (cokolwiek miało to znaczyć) zamiast się dopełniać, zniszczyły się wzajemnie. Dzisiejszy PO-PiS, pierwszy realny, jaki w ogóle powstał, to Polska bez jakiejkolwiek treści. Bez żadnej obietnicy, bez tożsamości. To nicość. Za nicością wspólnie zagłosowali Grupiński i Sobecka, Rosati i Wipler. Na cześć nicości rżał Kaczyński po wystąpieniu Krystyny Pawłowicz. Rechot Kaczyńskiego otoczony usłużnym rechotem Błaszczaka był w dodatku rechotem absolutnie cynicznym, bo Kaczyński nigdy nie wyznawał poglądów Krystyny Pawłowicz, może nawet nie wyznaje ich teraz. Nigdy nie uważał za stosowne obrażania homoseksualistów. Ale dzisiaj, zgodnie z logiką prawdziwego PO-PiS-u, ubrał się w poglądy o. Rydzyka, Sobeckiej, Pawłowicz wyłącznie po to, aby móc dalej choćby pomarzyć o władzy.
Kiedy po głosowaniu, w programie Morozowskiego, poseł Raś z zapałem tłumaczył – ku zadowoleniu posła Dery, pieczętując w ten sposób skonsumowane alchemiczne małżeństwo PO-PiS-u – że chodziło o niezgodność projektów ustaw o związkach partnerskich z polską konstytucją, poseł Biedroń smutno zaszydził, że chyba zmieniono ostatnio polską konstytucję, bo w poprzednim parlamencie, głosami m.in. PO, projekt podobny do dziś odrzuconych skierowano do pracy w komisjach. Zamiast odpowiedzi twarz Rasia zmięła się jak gumowa rękawiczka, bo wiedział doskonale, że to nie konstytucja się zmieniła, ale zmieniła się polityczna taktyka PO. Po odebraniu władzy PiS-owi wypadało przez chwilę chociażby udawać partię liberalną. Dziś piarowcy Platformy (coraz więcej posłów tej partii jest już tylko piarowcami) uznali, że ich zużywającą się władzę lepiej osłoni przed żwawą prawicową ekstremą martwa zachowawczość niż przyznawanie się do najbardziej choćby nieśmiałych liberalnych ciągot.
PO-PiS zatem powstał, tyle że nie obiecuje już żadnej reformy państwa. Świecka polityka w wykonaniu PO-PiS-u okazała się klęską, katastrofą, także katastrofą smoleńską. Pozostało dyscyplinowanie gejów i lesbijek oraz praktyczne zablokowanie in vitro. Czyli nie pozostało nic.
Na HBO można obejrzeć Newsroom, lekki hollywoodzki serialik o upadku amerykańskiej polityki i mediów. Właściwie tylko jedna scena była w nim jak do tej pory udana, scena otwierająca. W czasie debaty na uniwersytecie studentka o wypranym mózgu pyta znanego dziennikarza: „proszę powiedzieć, dlaczego Ameryka jest najwspanialszym krajem na świecie?”. Dawna charyzmatyczna współpracowniczka znanego dziennikarza, może jego kochanka, a może tylko jej duch pokazuje mu z końca sali kartkę z podpowiedzią: „nie jest”. I następną, bo w końcu to amerykański serial z cieniem happy endu: „dopiero mogłaby być”.
Kiedy patrzę na Polskę PO-PiSu, przychodzi mi do głowy parafraza tamtego pytania: „dlaczego polskość jest czymś najlepszym na świecie?”. Wzięty z zaskoczenia próbuję na to pytanie jakoś odpowiedzieć, jestem przecież do tej polskości przywiązany przez urodzenie, wybór i wypadki własnej biografii. Długo szukałem w niej czegoś pozytywnego, choćby nawet tak dziwacznego jak dramaty Witkiewicza czy dziennik Trzebińskiego. Ale teraz patrzę na polskość PO-PiS-u rozciągającą się od Gowina po Wiplera, od Rostowskiego po Błaszczaka. I widzę tam tylko peryferyjne odpady thatcheryzmu, smętne imitacje w garniturkach i pozach podrabianych na brytyjskich torysów albo amerykańską Tea Party. Sami się do tego przyznają, są z tego dumni. A jedynym, co ma pozostać oryginalnie polskie, ma być ich zdaniem zakaz związków partnerskich i ograniczenie in vitro. Czyli tak czy inaczej strach. I wtedy przychodzi mi ochota, żeby na pytanie: „dlaczego polskość jest najlepsza na świecie?” odpowiedzieć tym banalnym, choć łapiącym za gardło grepsem z amerykańskiego serialu: „nie jest, dopiero mogłaby być”. Ale żeby mogła, musi się pojawić nowa siła społeczna albo nowe pokolenie, które zniszczy PO-PiS. Dawną obietnicę, która stała się już tylko koszmarem.