Nie żyliście nigdy, szanowni przewielebni i wielowymiarowo zalęknieni strażnicy narodowej plackarni.
Właściciele sieci lubelskich pizzerii noszącej do tej pory nazwę „Nirvana” w związku ze swoim nawróceniem na dzisiejszy polski katolicyzm ogłosili w Internecie: „Dla nas nazwa «Nirvana» nie jest obojętna i stoi w sprzeczności z tym, w co wierzymy. Dlatego wraz z naszym nawróceniem dojrzeliśmy do decyzji, aby zmienić nazwę naszych restauracji. W świetle naszej wiary stara nazwa nie da się obronić”. Jaką wybrali zatem nową nazwę, aby była jednocześnie katolicka, swojska, dumna, a w dodatku jeszcze absolutnie niekontrowersyjna (niech żyją politycy mający 70 proc. zaufania społecznego)? Otóż nowa nazwa dawnej lubelskiej sieci pizzerii „Nirvana” będzie brzmiała „Plackarnia”.
Nie ma nic świętszego niż prawo prywatnych właścicieli do nazwania swojego biznesu i do zmiany tej nazwy – zajęczą emerytowane kolibry na liście dyskusyjnej pod tym tekstem. „Ale my to mamy gdzieś. Dokładnie tam” (cyt. za Lech Janerka, Konstytucje). Nie czepiam się nawet samej „Plackarni” (no dobra, nie muszę się ścigać na popularność z prezydentem Komorowskim i prezesem Kaczyńskim, czepiam się jak cholera tej nudy, tego bezkształtu, tej „niekontrowersyjności”; kiedy w 1991 roku po paru latach emigracji po raz pierwszy przyjechałem do Polski, kiedy już przesiadłem się pod Wrocławiem ze stopa na PKP i pierwsza stacja, przez jaką przejeżdżał mój pociąg, nazywała się Wrocław Osobowice, myślałem, że się porzygam, mdłości pozostały mi do dzisiaj; zabijam je lekturą Witkacego, żeby mnie od mdłości w skojarzeniu z polskością uwolnił, żeby pokazał mi polską kulturę jako coś fascynującego, na krótko pomaga).
Załóżmy jednak przez chwilę, że nie czepiam się samej „Plackarni”, ale tego, że nawet ta „Plackarnia” jest ufundowana wyłącznie na strachu.
Przed buddyzmem, przed rockiem, które „zdemoralizują”, które „będą stały w sprzeczności”, które sprawią, że „się rozpuścimy” (cyt. za tym, który wie, że to jego cytuję). W ten sposób nawet fajni zapewne przedstawiciele nowego polskiego mieszczaństwa, którzy ustabilizowali swój spożywczy biznes w Lublinie, zostają pozbawieni emancypacyjnej substancji, zostają zarażeni lękiem i sprowadzeni do poziomu najtępszych reakcjonistów.
Ktoś ich zdołał przekonać, że jedyną treścią tożsamości Polaków, Polaków-katolików, prawicy hipsterskiej, smoleńskiej, narodowej, parareligijnej, lewicy smoleńskiej… pozostaje STRACH. No bo przecież nie plackarnia. Ona żadnej substancji nie ma. No może poza substancją pizzy (znanej staropolskiej potrawy w jej rozmaitych uświęconych przez narodową tradycję wersjach, takich jak margarita, hawajska, quattro stagioni…, które szczęśliwie nadal będą tam sprzedawane, także na wynos, polecam).
Ta plackarnia to kolejny dowód, że cała wasza tożsamość – polska prawico hipsterska, smoleńska, narodowa, parareligijna, ale także lewico smoleńska, „dumnie peryferyjna” – oparta jest wyłącznie na strachu udającym dumę, na upokorzeniu udającym dumę. Kiedy szukam jakiejkolwiek pozytywnej substancji w waszej publicystyce, wszędzie natrafiam na plackarnię, w której ani śladu nirwany, a jedynie strach. Strach przed „rozpłynięciem się”, przed „filozofią queer”, przed „ideologią gender”, przed „feminizmem”, przed związkami partnerskimi, przed Klatą, przed tym co Klata zrobi z Nie-Boską komedią, co zrobiłby, gdybyście mu tego nie uniemożliwili… Nie macie nic własnego, nic cennego, co warto by przed tamtym wszystkim bronić. Nic poza plackarnią, która nawet jako plackarnia byłaby bardziej do zniesienia, produkowałaby smaczniejsze i normalniejsze placki, gdyby nie była wypełniona waszym coraz bardziej agresywnym strachem. Strachem przed opętaniem, przed pokemonami, przed Harrym Potterem, przed szczepionkami, przed konikiem pony, przed wróżkami, przed wampirami…
Ten strach wypełnia kazania strażników plackarni w sutannach. Ja kiedyś od papieża tego Kościoła usłyszałem wezwanie „nie lękajcie się!” i przestałem się lękać (ostrzegam przed konsekwencjami). Ale to było dawno. Dziś już trochę się lękam, silniejszych ode mnie, którzy naprawdę mogą zrobić krzywdę, i robią. Ale wy lękacie się wszystkiego od zawsze, wasza Ewangelia to Ewangelia strachu. Lękacie się Rosjan, lękacie się Niemców, lękacie się Brukseli, lękacie się waszego cienia, no bo kimże się okaże ten wasz cień?
Jeszcze Jarosław Marek Rymkiewicz, ale też dawno temu, na etapie Żmutu, próbował dać wam jakiś pozytywny język. Ale teraz on sam w polskość już nie wierzy, w polskości żadnej nie pokłada nadziei, dlatego tak intensywnie modli się o masakrę, która Polaków wyniszczy (nowe Powstanie Warszawskie? nowe bombardowanie Drezna? nowa Hiroszima?), aby jego wyimaginowaną polskość idealną – interesującą, barwną – przed ponurym, lękowym realizmem narodowej plackarni ocalić.
A skoro nie lubicie pod waszym adresem określenia faszyzm – drodzy strażnicy narodowej plackarni – użyję bardziej „ujutnego”, bardziej swojskiego określenia „moczaryzm”.
Moczaryzm to wcale nie był wyłącznie antysemityzm, moczaryzm to była także „duma peryferiów”.
Peryferiów zgrzebnych, ujutnych, budujących swoją „tożsamość” wyłącznie na lęku przed tym, że nawet import, nawet imitacja mogą być ciekawsze, bardziej atrakcyjne dla młodych ludzi, dla wszystkich ludzi, od pustki rodzimej plackarni wypełnionej lękiem udającym dumę. Moczaryzm to był lęk rodzimej plackarni skutecznie upolityczniony, mobilizujący tłumy, szukający własnej legitymizacji nie poprzez twórczość, nie poprzez wykorzystanie „prawa do twórczości”, ale poprzez wskazywanie kozłów ofiarnych w postaci „bananowej młodzieży”, „bigbitowców”, „imitatorów”, „inteligentów”, ówczesnych „Grotowskich vel Klatów” i na końcu (a może na początku) Żydów (czy raczej „syjonistów”).
Plackarnia kontra nirwana buddyzmu, plackarnia kontra Come As You Are zespołu Nirvana, plackarnia z Wadowic kontra Vaticanum II. Plackarnia z Wadowic z jej coraz bardziej plackowatymi kremówkami, w miarę jak oddalamy się od „młodego Wojtyły” odblokowującego nieco feudalne podziały społeczne swoją magiczną mszą na placu Zwycięstwa w 1979 roku, tuż przed pierwszą „Solidarnością”, a zmierzamy ku „staremu Wojtyle”, ostrzegającemu przed „cywilizacją śmierci”. Gdyż pierwsza „Solidarność” była czymś odrobinę więcej niż tylko plackarnią wypełnioną lękiem, podczas gdy „cywilizacja śmierci” jest już wyłącznie neonem „naturalnego” strachu, zawieszonym nad plackarnią i mającym ją dowartościować w oczach równie zalęknionych przechodniów.
A żebyście sobie przypomnieli, co w plackarni tracicie, dedykacja z kawałka In Bloom Nirvany: „We can have some more. Nature is a whore”. I nawet to, że Cobain się zabił, was nie ratuje. Was i waszej świątobliwej, przesiąkniętej wielowymiarowym strachem narodowej plackarni. On się przynajmniej zabił po najkrótszym choćby życiu. A wy? Nie żyliście nigdy. Nie żyliście i nie będziecie żyli, strach wam żyć nie pozwoli, zatem nie umrzecie, zatem i ze zmartwychwstaniem możecie mieć kłopot. Szanowni przewielebni i wielowymiarowo zalęknieni strażnicy narodowej plackarni.