Cezary Michalski

Ostatni wierzący człowiek w Kościele

Jakim może być szokiem, kiedy się okaże, że w awangardzie prawdziwej „cywilizacji śmierci” znajdują się ludzie, którzy to pojęcie najchętniej powtarzają pod adresem innych.

W wydanej w Berlinie, w 1987 roku, książce Ad Carl Schmitt Jacob Taubes napisał: „W 1980 roku, podczas naszej burzliwej rozmowy w Plettenbergu, Carl Schmitt powiedział mi, że ten, kto nie uzna, iż Wielki Inkwizytor ma rację wobec wszystkich entuzjastycznych cech Jezusowej pobożności, ten nie zrozumiał, czym naprawdę jest Kościół”.

Papież Franciszek nic z lekcji Schmitta nie rozumie. Zachowuje się jak „święty idiota” (cyt. za Cezary Wodziński). Swoimi kolejnymi „niejasnymi deklaracjami” i „nieprzemyślanymi gestami” (cytaty za „tradycjonalistami katolickimi” z polskiego Facebooka) osłabia „przyjaciół” własnej instytucji i pomaga jej „wrogom”.

Gdyby nie on, abp. Wesołowski z ks. Gilem dalej opiekowaliby się dziećmi na Dominikanie. Gdyby nie on, abp. Michalik i abp. Hoser nie przepraszaliby za nic.

Rzecznik episkopatu ks. Józef Kloch twierdzi, że dokonuje się w nich na naszych oczach „rewolucja”. Jedyna „rewolucja”, jaka w nich zaszła, to rewolucja strachu przed nowym papieżem.

Lekcję Schmitta odrobił natomiast ks. Dariusz Oko potępiając w „Faktach po faktach” „judaszów Kościoła”. Nie ma na myśli pedofilów, ale Tadeusza Bartosia i innych, którzy „mieniąc się katolikami” wzywają Kościół do zajęcia się patologiami własnej autorytarnej niekontrolowanej władzy, z których pedofilia jest tylko jedną, nawet jeśli w Polsce tak głośną, głównie z racji rozhuśtanego tu wcześniej przez sam Kościół „uświęcenia dziewiczości dziecka zagrożonej przez cywilizację śmierci”. Jakim może być szokiem, kiedy się okaże, że w awangardzie prawdziwej „cywilizacji śmierci” znajdują się ludzie, którzy to pojęcie najchętniej powtarzają pod adresem innych. Aby tak się nie stało, wspomniany już ks. Kloch, który w pejzażu dzisiejszego polskiego Kościoła uchodzi za „umiarkowanego”, też jednak rozumiejący Kościół jako instytucję zredukowaną wyłącznie do świeckiej perspektywy panowania, pozbawioną „wszystkich cech entuzjastycznej Jezusowej pobożności”, twierdzi, że to „nagłaśnianie przez media” losów ofiar pedofilii w Kościele „odziera tych ludzi z godności”. W zamian za to proponuje „rozwiązywanie problemów” w zaciszu wewnątrzkościelnych komisji, gdzie zawstydzone ofiary będą pozostawały w intymnej wspólnocie z ludźmi, którzy je skrzywdzili. 

Co jednak robi w tym felietonie Jacob Taubes (poza cytowaniem Schmitta)? Otóż Zdzisław Krasnodębski, Piotr Nowak, Wawrzyniec Rymkiewicz… przedstawiają swoim uczniom Taubesa jako miłośnika Schmitta. Żyd jako alibi, już o tym pisałem. Skoro Żydzi mają „płynny ołów”, my także możemy stłuc albo przynajmniej wykluczyć każdego obcego, który „nam zagraża”. Skoro Żydzi pokochali Schmitta, także my możemy używać tej maczugi na dzisiejszy – faktycznie, intelektualnie i retorycznie często bezradny – liberalizm, jego „wolność negatywną” i „uprawnienia bez mocy”. Robią w ten sposób wszystko, aby to nie prawdziwie religijny, emancypacyjny mesjanizm żydowski stał się natchnieniem dla mesjanizmu polskiego, tylko żeby reakcyjne żydowskie zdziczenie (każdy z narodów, nawet najbardziej „wybrany”, jest kuszony takim zdziczeniem dominacji, siły, naturalistycznego panowania) stało się inspiracją dla reakcyjnego zdziczenia polskiego. 

Ale próba wykorzystania do tego celu akurat Taubesa to nadużycie. Taubes jest myślicielem religijnym. Inaczej tego, co Schmitt powiedział na temat wyższości perspektywy Wielkiego Inkwizytora nad „entuzjastyczną pobożnością Jezusa” w ogóle by nie usłyszał, nie mówiąc już o zapisaniu tego w postaci osobistego ostrzeżenia adresowanego także, a może szczególnie do nas – chrześcijan, postchrześcijan, półchrześcijan, trochę katolików.

Zatem Adorno przeciwko Schmittowi, Habermas przeciwko Sloterdijkowi, w ostatniej instancji zawsze dialektyka Hegla (Objawienie zaprzęgnięte do historycznej pracy) przeciwko aporii Schmitta (apokaliptyczne Objawienie przeciwko istnieniu)… Sam rysuję, wręcz machinalnie, mapy wojny upstrzone imionami „przyjaciół” i „wrogów”. Tego się nauczyłem przez 50 lat życia w Polsce (i chyba tego wyłącznie). Rozumiem, jaką artykulacyjną przewagę daje to nam – wiecznie „zmobilizowanym”, wiecznie w misyjnym pobudzeniu „stanu wyjątkowego” – w stosunku do „cywilów”, „lemingów”, ludzi pragnących zwyczajnie żyć, eksplorować uroki „negatywnej wolności”, kochać, „pić alkohol”, prywatnie, czasem nieortodoksyjnie fascynować się transcendencją, choćby jej mirażem, wreszcie wierzyć w Boga (jeśli to komuś naprawdę się zdarzy), a nie tylko instrumentalizować Go jako najskuteczniejszą „machinę wojenną”. Ale nasza przewaga – zmobilizowanych żołnierzy kulturowych wojen nad ludźmi cywilnymi – to przewaga płytka. Niszczy metafizykę, niszczy substancję świata. Jesteśmy niszczycielami – my „ludzie polityczni” w Polsce – nie katechonami (nawet tę ostatnią intuicję, „katechona” jako lidera politycznego opóźniającego nadejście apokalipsy, strzegącego „tego co istnieje”, którą u Schmitta mógłbym nazwać „dobrą”, my – schmittianie polscy – kompletnie marnujemy).

„My”, bowiem pisząc o „ostatnim wierzącym człowieku w Kościele” (w każdym „kościele”, także liberalnym, także emancypacyjnym) nie myślałem o sobie. Ja nie jestem człowiekiem wierzącym, także jestem tylko żołnierzem, kompletnie „odczarowanym”, zredukowanym, który zaledwie „chciałby wierzyć” (cyt. za agent Mulder). Chciałbym wierzyć w możliwość wymknięcia się skrajnie „odczarowanej” logice schmittiańskiej polityczności. Ale w rzeczywistości wierzącym nie jestem, nie mówiąc już o praktykowaniu wiary w bezinteresowność, bezstronność. Sam zatem patrzę na papieża Franciszka z rosnącym zdumieniem. I w swojej politycznej instrumentalizacji myślę tylko o jednym. Czy jego „efekt” dotrze do Polski, do polskiego Kościoła, żeby uwolnić ludzi, którzy sami uwolnić się nie potrafią, nigdy nie potrafili? Żeby przynieść chrześcijańską rewolucję narodowi, który żadnej rewolucji podmiotowo w całej swojej historii nie przeżył (wciąż polemika z Lederem, ale delikatna)? Zatem każdej racjonalności, każdej emancypacji, ten naród był „uczony obcymi kolbami” (od pruskich królów i rosyjskich carów uwalniających nas od pańszczyzny, po Stalina wymuszającego awans społeczny, najbardziej masowy w całej polskiej historii, którego nigdy wcześniej ani nigdy później już w naszym „ujutnym” feudalnym światku nie było). Dziś w nasze zakute łby paradoksalnie łomocze kolba watykańska. „Paradoksalnie”, gdyż od czasów Kontrreformacji Watykan był w Polsce i dla Polaków jedną z najbardziej reakcyjnych i zamrażających sił (cyt. za Adam Mickiewicz). Może poza JP2 i to wyłącznie w jednym momencie, kiedy w czerwcu 1979 uruchomił proces krystalizacji społecznego ruchu, przekraczania granic pomiędzy dystynktywną elitą i resentymentalnym ludem, z którego to procesu później zresztą i „polski papież” i jego „polski Kościół” boleśnie się wycofali.

Polski Kościół skończył swoją „przygodę z wolnością” stając po stronie Paetza, po stronie Wielgusa, popierając bezwarunkowo „katolicki głos w Twoim domu”. A w polityce świeckiej wspierając tych wyłącznie, którzy zgodzili się osłaniać jego patologie.

Polski Kościół mógłby się stać chrześcijański, mógłby się stać Kościołem Jezusa, a nie Wielkiego Inkwizytora, tylko za cenę utraty 80-procent swojej dzisiejszej absolutnie świeckiej potęgi i władzy.  Czy jakikolwiek odpowiedzialny człowiek Instytucji zdecyduje się wymienić siłę Wielkiego Inkwizytora na słabość Jezusa? Władzę Wielkiego Inkwizytora na „entuzjastyczną Jezusową pobożność”, którą Schmitt (patron polskich Cthulhu, „wierzących” jedynie w „odczarowaną”, obnażoną, brutalną relację panowania) tak jawnie pogardza? Moim zdaniem, żadna ziemska instytucja na taką wymianę nie pójdzie (nie będąc do tego przymuszoną), a Kościół katolicki w Polsce jest dziś instytucją ziemską wyłącznie („prawie wyłącznie?” – zawahał się skrajny optymista we mnie). Oddać w tej sytuacji 80 procent swej jedynej siły w zamian za niejasną perspektywę zbawienia? Oddać ją świeckiemu państwu, które w Polsce jest tak żałośnie słabe, że takiej rezygnacji na Kościele nie potrafi wymusić? Nietzsche by się uśmiał.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Cezary Michalski
Cezary Michalski
Komentator Krytyki Politycznej
Publicysta, eseista, prozaik. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, potem również slawistykę w Paryżu. Pracował tam jako sekretarz Józefa Czapskiego. Był redaktorem pism „brulion” i „Debata”, jego teksty ukazywały się w „Arcanach”, „Frondzie” i „Tygodniku Literackim”. Współpracował z Radiem Plus, TV Puls, „Życiem” i „Tygodnikiem Solidarność”. W czasach rządów AWS był sekretarzem Rady ds. Inicjatyw Wydawniczych i Upowszechniania Kultury. Wraz z Kingą Dunin i Sławomirem Sierakowskim prowadził program Lepsze książki w TVP Kultura. W latach 2006 – 2008 był zastępcą redaktora naczelnego gazety „Dziennik Polska-Europa-Świat”, a do połowy 2009 roku publicystą tego pisma. Współpracuje z Wydawnictwem Czerwono-Czarne. Aktualnie jest komentatorem Krytyki Politycznej
Zamknij