„Nowe średniowiecze” w Ameryce zostało odroczone, ale tylko częściowo.
Kilka dnia temu, niespecjalnie zauważona przez polską opinię publiczną, choć opłakana na paru prawicowych portalach jako „upadek Ameryki” (wyprojektowanej ojczyzny globalnego prawicowego proletariatu, bo w czasach globalizacji jakąś globalną ojczyznę trzeba mieć, a Węgry są na to za małe), przemknęła przez polskie media informacja o mało z pozoru znaczącej zmianie w USA. Prokurator generalny Eric Holder oświadczył, że w 34 stanach, które do tej pory zalegalizowały związki jednopłciowe, będą one objęte wszystkimi federalnymi prawami, które przysługują związkom heteroseksualnym.
Przypomnijmy, jak zaczynała się ta polityka pod władzą Obamy. W tych samych wyborach 2008 roku, w których Obama po raz pierwszy zwyciężył, prawicy obyczajowej w Kalifornii udało się większością 52 proc. głosujących ponownie zdelegalizować w tym stanie jednopłciowe małżeństwa. Ponieważ tego samego dnia ogłoszono zwycięstwo Obamy i odebrano gejom w Kalifornii prawo do zawierania małżeństw, w San Francisco doszło do gwałtownych zamieszek, których uczestnicy wzywali Obamę, aby im „przyszedł z pomocą”. Obama nie przyszedł, stwierdzając otwarcie, że jak wygrają referendum, to on im pomoże. Stało się to pierwszym z wielu rozczarowań wielu segmentów jego elektoratu z 2008 roku, który zamiast przeżywać millenarystyczne rozkosze zstąpienia na Ziemię (Tamtą Ziemię) politycznego mesjasza, musiał się z bólem uczyć politycznego realizmu.
Kiedy jednak sześć lat temu Obama odmówił „przyjścia z pomocą” gejom z San Francisco, sytuacja w USA była inna niż dzisiaj. Na związki osób tej samej płci zgadzały się dwa stany, dziś zgadzają się 34. W międzyczasie Sąd Najwyższy (także głosami niektórych konserwatywnych sędziów) stwierdził, że zakaz związków jednopłciowych jest niezgodny z amerykańską konstytucją. I dopiero w tym momencie (za późno, za wcześnie, w sam raz?) Obama decyduje się wesprzeć decyzje obywateli i stanów decyzją federalnej administracji. Też zresztą ostrożną, bo federalna administracja przyzna gejom równe prawa wyłącznie w 34 stanach, które związki jednopłciowe zaakceptowały.
Czy zatem politykę Obamy/Tuska (bo nie tylko o global, ale także o lokal mi chodzi) uważam za słuszną lub choćby skuteczną? Do pewnego stopnia. W dodatku, jeśli już się jest liberalno-konserwatywnym socjaldemokratą, podchodzi się ostrożnie do sprawczej roli państwa w wojnach kulturowych. Uważam zatem taką politykę za słuszną, widząc jednocześnie, że sprawdza się wobec słabszych, a wobec silniejszych zawodzi.
„Nowe średniowiecze” składa się bowiem nie tylko z „zemsty Boga”, ale i ze „świata bez redystrybucji”.
„Zemstę Boga” jakoś się w USA zablokować udało. Prawica amerykańska po raz pierwszy od początku „rewolucji konserwatywnej” przegrywa wojnę kulturową. Dowodem były ostatnie wybory prezydenckie, ostatnie wybory do Kongresu i towarzyszące im referenda w bardzo wielu stanach. Żeby jednak „zemstę Boga” skutecznie zablokować, Amerykanie musieli mieć żywe społeczeństwo obywatelskie, ośmielone przez wielość światopoglądów, religii i Kościołów; ośmielone przez długą tradycję ruchów obywatelskich, gdzie najbardziej żarliwi chrześcijanie obalali jednak niewolnictwo, a nie go bronili. Powstrzymanie „zemsty Boga”, które Obama mógł ostatecznie w całej swojej ostrożności namaścić, było możliwe wobec równowagi sił w mediach (Murdoch potężny, ale nie zwycięski, Fox TV mocarne, ale nie wystarczająco, by narzucać swoje tematy i swoją „wrażliwość” mediom „liberalnym”). Powstrzymanie „zemsty Boga” było też możliwe dzięki przetrwaniu w USA świeckiego szkolnictwa, które nie poddało się parareligijnemu szantażowi i samo nie uwierzyło, że jako świeckie może nauczyć wyłącznie „relatywizmu”.
Już jednak wobec drugiego elementu „nowego średniowiecza”, czyli „świata bez redystrybucji”, polityka Obamy/Tuska w Ameryce nie okazała się w takim stopniu skuteczna. Procesu narastania nierówności nie zablokowano, realnej ucieczki amerykańskich korporacji i najbogatszych obywateli do „rajów podatkowych” i w „podatkową optymalizację” nie udało się zahamować. Ponieważ żeby zablokować ten proces, za słabe okazało się amerykańskie społeczeństwo.
„Oburzeni” z politycznego punktu widzenia okazali się kpiną. Oczywiście mogą duchowo zapłodnić jakiegoś przyszłego Marksa (choć faktyczny Marks za „oburzonymi” swoich czasów, czyli utopijnymi socjalistami, raczej nie przepadał) lub choćby Adenauera (społeczna gospodarka rynkowa, ordoliberalizm), ale sami żadnego Marksa ani Adenauera z siebie nie wydali. Ponieważ społeczeństwo nad patologiami rynkowej globalizacji nie zapanowało, nie zapanował nad nimi także Obama, który postępuje o krok za swoim społeczeństwem, nie paląc się do tego, aby samemu wszczynać „salonowe rewolucje”. W ten sposób „nowe średniowiecze” w Ameryce zostało odroczone, ale tylko częściowo.
A wracając do Tuska – w Polsce zarówno „zemsta Boga”, jak i „świat bez redystrybucji” mają silnych mecenasów. Stoją za nimi instytucje, interesy, emocje silniejsze od polskiego państwa.
Dlatego koncepcja „podążania o krok za zmianami” wychodzi tu tak sobie na obu frontach, kulturowym i ekonomicznym.
A jednocześnie liberalno-konserwatywnemu socjaldemokracie trudno tak całkiem się tej polityki wyrzec. Weźmy choćby laboratoryjny przypadek polskiej edukacji. Tusk uważa, że darmowy podręcznik (minimalne, ale jednak obniżenie kosztów, które ponoszą rodzice) jest ważniejszy niż obrona świeckości szkoły przed jakże silnym polskim Kościołem „zemsty Boga”. Jeśli ministerstwu wyjdzie z tym podręcznikiem, szkoła będzie się cieszyć nieco większym autorytetem w oczach nieco większej liczby rodziców. Wówczas będzie można pomyśleć o ostrożnej sekularyzacji. Bardzo ostrożnej, choćby parę szkół więcej z lekcjami etyki (nieprowadzonymi „dla oszczędności” przez katechetę). Choćby parę szkół więcej z edukacją seksualną (jak wyżej). Choćby parę szkół więcej bez egzorcystów (w sutannach lub po cywilnemu) w funkcji dyrektorów. Na razie zatem cała para idzie w podręcznik, a także w minimalnie choćby lepsze przygotowanie polskiej szkoły na przyjęcie sześciolatków (też kwestia społeczna, choć ukrywająca w sobie silne napięcie kulturowe). Towarzyszy temu bardzo ostrożne okopanie się w kwestiach ideowych na pozycjach bardzo wycofanych.
Wiele jest takich skomplikowanych szachownic, na których toczy się gra. Wobec doktryny Obamy/Tuska, wobec głębokiej patologii polskiej polityki, rozstrzygające są gry, które toczą się na szachownicach społecznych, medialnych, komunikacyjnych, ekonomicznych… A jednak to wynik meczu stoczonego na szachownicy politycznej będzie ostatecznie zwieńczeniem – albo zmarnowaniem – wyników tamtych wszystkich meczów. Nawet jeśli te wyniki będą, jakimś cudem, dobre.
Jeśli polska polityka i polskie społeczeństwo poradzą sobie z odraczaniem „nowego średniowiecza”, będziemy mieli u władzy np. koalicję PO-SLD, a w opozycji wzmocnioną formację socjalliberalną (w dowolnie bogatej nazewniczo i tożsamościowo postaci „Europa-Twój-Dom-Polska-Demokratyczna-Wszystkich-Partia-Plus-Nowoczesna-Ruch”). A po drugiej stronie osłabioną prawicę smoleńską, narodową, neoliberalną, parareligijną (bo to jej siła, a nie siła samego tylko Jarosława Kaczyńskiego, jest dziś w Polsce problemem). A jeśli sobie jako społeczeństwo i polityka z „nowym średniowieczem” nie poradzimy, pozostanie – także bliska Tuskowi – koncepcja „schowania się w Unii Europejskiej”. Ta koncepcja działa i będzie działała przynajmniej tak długo, jak długo będzie się gdzie schować. A może nawet o jeden dzień dłużej. Ale już nie o dwa dni. W Rosji Putina się przed prawicą smoleńską, narodową, parareligijną… nie schowamy na pewno, bo te prawice właśnie nas do Rosji Putina prowadzą.