Jarosław Gowin pragnie powtórzyć dzieło Lecha Kaczyńskiego. Pozostawić po sobie wielką prawicową formację, tyle że skuteczniejszą i mimo wszystko bardziej nowoczesną od PiS-u. Ze swoim przekazem thatcherysty dodatkowo wyposażonego w biopolitykę Franciszka (tyle że nie Bergoglio, ale Longchamp de Bérier), Gowin celuje w specyficzny elektorat – ludzi, którzy chcą jednocześnie mieć czyste sumienie fundamentalisty i poczucie przynależności do niekwestionowanej społecznej elity pieniądza i mediów. Czyli raczej Hołownia niż Terlikowski i raczej Brygida Grysiak niż Ewa Stankiewicz. Fundamentalistyczną smoleńszczyznę zastępuje tu fundamentalistyczna biopolityka, a noszenie krzyża po Krakowskim Przedmieściu w otoczeniu obdartego tłumu zastępuje ambicja ewangelizowania elit elit biznesowych i opiniotwórczych, najlepiej od środka. Zatem zamiast Radia Maryja raczej Opus Dei – na całe szczęście dla resztek świeckości w tym kraju obie te formy duchowości jeszcze ze sobą twardo konkurują (patrz Rydzyk i Giertych).
Gowin uważa, że dzisiejsze PO to AWS z czasów schyłku swej świetności. Można się zastanawiać, czy jego diagnoza nie jest czasem słuszna, kiedy widzimy formację co prawda rozległą, ale niezdolną do mobilizacji, paraliżowaną przez wewnętrzne różnice, której baronowie, kiedy nikt nie słyszy, psioczą na swego lidera. Gowin wie, że aby powtórzyć sukces Lecha Kaczyńskiego z czasów końca AWS, musi zostać wyrzucony z rządu przez Tuska, najlepiej z hukiem, najlepiej „za sprawę”. Tak jak Lech Kaczyński został wyrzucony przez Buzka, nawet z tego samego stanowiska ministra sprawiedliwości, które w kraju takim jak Polska świetnie nadaje się do operowego odgrywania twardości (patrz Lech Kaczyński, Zbigniew Ziobro i Jarosław Gowin). W rzeczywistości Lech Kaczyński został z tamtego rządu wyrzucony za nielojalność, za rozpoczęcie wraz z bratem życia pasożyta na nieco już rozkładającym się ciele AWS. Ale Gowin wie, że Lech Kaczyński zbudował na tym wyrzuceniu legendę (a jego brat zbudował na tym całkiem sporą partię), gdyż wyrzucony ze stanowiska ministra sprawiedliwości w rządzie AWS stał się bohaterską ofiarą (ofiarą Buzka, mój Boże!), a Polacy bohaterskie ofiary szanują, choćby to były nawet ofiary Buzka.
Gowin chce ten scenariusz powtórzyć, już właściwie powtarza. Ponieważ jednak nie jest wybitnym politykiem, nie zauważył drobnej różnicy. Tusk nie jest Buzkiem, a on sam nie jest Lechem Kaczyńskim. Nawet nie dlatego, żeby Gowin od byłego prezydenta miał mniej politycznych talentów (to akurat nie jest możliwe), ale dlatego, że Lech Kaczyński miał za plecami brata, który jest – tak się składa – jednym z najbardziej zdeterminowanych polityków III RP.
Gowin nie jest zatem braćmi Kaczyńskimi, a Tusk nie jest Buzkiem. Nie chce wyrzucać Gowina, kiedy to będzie wygodne Gowinowi. Chce wyrzucić go wówczas, gdy to będzie najwygodniejsze dla niego. Przed wyborami parlamentarnymi, żeby Gowin nie zdążył stworzyć własnej listy? Za późno, dzieło zniszczenia prowadzone przez Gowina na dość jednak liberalnym ciele Platformy za dwa lata zostawi z tego ciała ogryzek. Przed wyborami w PO, żeby Gowin mógł w nich wystartować przeciwko Tuskowi i przegrać? Także za późno. Biorąc pod uwagę tempo, w jakim się Gowin rozpędza, i ministerialne narzędzia, w jakie wyposażył go Tusk, może on do przyszłego roku pozbawić PO sporej części liberalnego elektoratu. Bez trudu bowiem swoimi coraz twardszymi deklaracjami zagłusza nieśmiałe działania praktyczne, na jakie Tusk pozwala Arłukowiczowi czy Kozłowskiej-Rajewicz. Tusk czeka raczej, aż na którymś płotku (niemieckie eksperymenty na polskich zarodkach, brukselscy „wrogowie rodziny”…) Gowin tak się już wyłoży, że będzie go można wyrzucić z rządu bez żadnej legendy, no chyba że z czarną. Już mówiąc o polskich zarodkach pod mikroskopami niemieckich doktorów Mengele, Gowin użył języka, którym nawet Jarosław Kaczyński posługiwał się wyłącznie, kiedy był w opozycji. Kiedy był premierem, nawet on takiego języka nie używał, gdyż odczuwał jednak resztki odpowiedzialności za państwo, którym akurat rządził.
Może zatem „niemieckie eksperymenty” Gowina tym razem Tuskowi wystarczą, żeby wyrzucić go z rządu. W końcu nie tylko nie jest to język Platformy, ale jest to język, z którym walcząc Platforma od sześciu lat wygrywała w Polsce wybory. Trudno się zatem dziwić, że słysząc ten język z ust prominentnego polityka i ministra swojej własnej partii, platformerskie mieszczaństwo nie poszło do urn, aby bronić swej partii w Rybniku czy w Elblągu.