Korzystając z prawa do suwerennego wyjątku chciałem zacząć ten felieton od pochwalenia pierwszej politycznej książki Roberta Krasowskiego, zatytułowanej Po południu. Upadek elit solidarnościowych po zdobyciu władzy. To książka zabawna, warto ją przeczytać, nawet jeśli nie ze wszystkim będziecie chcieli się zgodzić i nie we wszystko będziecie chcieli uwierzyć.
Ja przywołuję ją także dlatego, że jedną z metod pisania o polityce, którą tam autor stosuje, chciałbym wypożyczyć do tego felietonu i do tego tematu. Otóż, Krasowski znajduje się w sytuacji niełatwej. Ma przeprowadzić krytykę dwóch postsolidarnościowych obozów, które oba uważa za politycznie skrajnie nieudolne. A które wzajemnie bardzo się nienawidziły i jeszcze się nienawidzą. Różnie autor te obozy w swej książce nazywa, poprzestańmy na tym, że jeden z nich symbolizują postacie Mazowieckiego, Geremka, Michnika, drugi – Jarosław Kaczyński i politycy pomniejsi, Olszewski, Macierewicz, Romaszewski (Lecha Kaczyńskiego Krasowski za polityka nie uważa w ogóle i trudno się z nim nie zgodzić). Wszyscy znamy argumenty, języki, strategie, jakie te obozy stosowały przeciwko sobie wzajemnie. Krasowski nie może jednak i nie chce ich w swej książce użyć. Nie z zacietrzewienia, nie z jakichś powodów osobistych, ale tylko dlatego, że oba te języki, obie te strategie, uważa za błędne.
Jak w tej sytuacji zbudować perspektywę krytyczną? I żeby nie była ona tylko gołosłownym wymądrzaniem się jakiegoś publicysty, ale by stała za nią realna polityczna strategia, realne nazwiska? Krasowski wymyśla sobie Wałęsę, a w trochę mniejszym stopniu także Millera i Kwaśniewskiego – jako polityków skuteczniejszych, trzeźwiejszych. Z nich tworzy sobie krytyczne narzędzia, którymi łomocze potem oba postsolidarnościowe obozy po głowach, ale bez narażenia się na zarzut, że służy któremuś z nich, albo że z którymś z nich łączy go jeszcze jakaś, choćby sentymentalna, wspólnota. Strategia ryzykowna, ale Krasowskiemu pozwala (choć sam by się może na taki komplement obruszył) zachować cnotę. Także dlatego, że choć Wałęsa, Miller, Kwaśniewski wygrywali wszystkie bitwy lat 90. (a jeśli ostatecznie przegrali, to jedynie ze sobą wzajemnie), dziś nie walczą już o realną władzę w tym kraju (Miller podniósł się jeszcze do walki o mniejszościowy udział we władzy, ale to już nie to samo). Nie walczą ani o rząd polityczny, ani o rząd dusz. Wałęsa, nawet jeśli wytacza jeszcze komuś procesy, to Wyszkowskiemu, czyli postaci tak samo jak on tylko historycznej.
Ja mam podobny problem pisząc o polityce dzisiejszej, od siedmiu co najmniej lat uwikłanej w PO-PiS. Gdybym zaatakował Tuska Kaczyńskim, to by mnie zemdliło. Musiałbym używać argumentów „parareligijnych”, „nibyantykomunistycznych”, „pseudoimperialnych”, „martyrologicznych”, w które sam używający ich Kaczyński nie wierzy, nawet jeśli wierzy w nie jeszcze Jacek Karnowski (bo że wierzy Michał, to ja już nie wierzę). Gdybym natomiast miał zaatakować Kaczyńskiego Tuskiem, to szczerze mówiąc pozostałbym na placu z pustymi rękami. Bo Tusk, przy całej swoje naturalnej i profesjonalnej sympatyczności, nie lubi formułować argumentów, nie przepada za nadmiarem artykulacji. Robi, co się da, kiedy już uważa, że to absolutnie konieczne. I tyle jego politycznej „teorii”, a nawet praktyki.
Zatem wymyśliłem sobie Schetynę (jako zdecydowanego, twardego człowieka władzy), wymyśliłem sobie Millera (jako kanclerza i propaństwowca, który stworzył swój rząd z naprawdę silnych polityków), żeby smagać nimi Tuska za jego miganie się od rządzenia, za jego „samotność”, którą sam sobie zawdzięcza, coraz mniej będąc zdolnym do realnego partnerstwa. Kaczyńskiego z kolei najłatwiej smagać nim samym, tyle że gdzieś z początku lat 90., kiedy jeszcze nie łasił się do każdej kreatury, byle tylko przynosiła mu naręcze głosów. Aby zachować to mimimum cnoty, jakie w ogóle można zachować będąc publicystą, warto żywych i silnych atakować politycznymi trupami. W przypadku Tuska i Kaczyńskiego uśmierconymi choćby przez nich samych.
Przejdźmy jednak do minister Joanny Muchy. Ponieważ jest z PO, popisy chamstwa na jej temat dają dziś mizogini prawicy. Politycy PiS-u, pisowscy blogerzy, dziennikarze-wyznawcy. Gdyby była z PiS-u, takie same popisy mizoginii i chamstwa moglibyśmy usłyszeć z ław poselskich Platformy (przecież słyszeliśmy). W istocie jej problemem nie jest ona sama, i nie jej kobiecość, uroda, ale raczej nadmierna męskość tego, który ją powołał, bo toleruje wokół siebie już wyłącznie „zderzaki”. Jedyną winą Muchy jest to, że zaproponowane jej w taki sposób takie stanowisko przyjęła. Zgodziła się być ministrem-zderzakiem w rządzie symulakrów. Ale nie ona jedna popełniła ten błąd. Dzielą go z nią co najmniej Gowin, Arłukowicz, Nowak, Cichocki. I nie tylko ona nie powiedziała Tuskowi tego, co powinna: „nie wypuszczaj powietrza z własnego elektoratu, nie marnuj własnego zwycięstwa, wykorzystaj je tworząc ciekawszą koalicję i mocniejszy rząd”.
Ale nie ma już nikogo w Platformie, kto potrafiłby dzisiaj takie słowa do Tuska skierować. Konsekwencje tego wszystkiego spadają na Muchę. Wokół niej trwa strajk włoski co najmniej dwóch państwowych służb. Policjanci na koronie stadionu nie mogą się dodzwonić do policjantów w podziemnych garażach, a SANEPID z rozbawieniem woła, że „nie odda!” (Narodowego), bo w pomieszczeniach, w których „będą w przyszłości” jakieś obiekty małej gastronomii, nie znalazł odpowiednich schematów przedstawiających kierunki „przyszłego” przepływu wody zimnej i ciepłej.
Mieszkałem ładnych parę lat w pobliżu Stadionu Narodowego, kiedy mieścił się tam słynny „Jarmark Europa”. Od czasu do czasu ta sama policja państwowa znajdowała tam wtedy głowę jakiegoś handlowca, aby dopiero po paru dniach znaleźć resztę ciała, i to w odległości ładnych paruset metrów. Inni handlowcy gonili się na koronie stadionu z odbezpieczonymi pistoletami, co sam kiedyś widziałem. Jednak nigdy „Jarmarku Europa” policja nie zamknęła z powodu niedostatecznych warunków bezpieczeństwa. Podobnie obiekty małej gastronomii, które wokół „Jarmarku Europa” wówczas rozkwitały, nie robiły wrażenia, żeby zimna i gorąca woda w ogóle do nich docierała z jakichkolwiek kierunków. A jednak przez dwadzieścia lat istnienia tego higienicznego monstrum w centrum Warszawy SANEPID nigdy nie ośmielił się go zamknąć. Zawsze „oddawał” go wszystkim. Stąd też moja teza o włoskim straju.
Wobec jakiego rządu policja państwowa i państwowy SANEPID stosują strajk włoski i szydzą po mediach? Wobec rządu „liberalnego”? Nie, mam już dość używania w tym kraju pojęcia „liberalny” jako obelgi. Wobec rządu słabego. I tu znowu wracamy do koncepcji „zderzaków”. Wygląda na to, że policja, a nawet SANEPID (w PRL-u najtchórzliwsza ze służb), stosują strajk włoski pod nosem zderzaka Cichockiego, zderzaka Gowina i Muchy (zderzaczki?). Dlatego wciąż są powody, żeby Donalda Tuska dręczyć duchem Schetyny czy duchem Millera, choćby to także były może tylko literackie postacie.