Ludwik Dorn, zawsze niepoważny jako polityk, zawsze ciekawy jako dawny inteligencki mutant zaplątany w politykę cynicznego PR-u, gdzie bez żadnego powodzenia usiłuje konkurować z Kaczyńskim, Tuskiem, Kochanem, Bielanem czy Ostachowiczem, zauważył kiedyś wyjątkowo trzeźwo, że dopóki Kaczyńskiego boją się elity, tak długo wierzą w niego wykluczeni polskiej transformacji.
Warto przypomnieć sobie to spostrzeżenie Dorna, kiedy w jednym z sondaży PiS – osłabiony przez kolejną ekstazę własnej smoleńszczyzny sprawnie zarządzaną przez Tuska – zszedł na poziom poparcia 18 proc. I pojawia się pytanie, poniżej jakiej granicy poparcia elity przestaną się Kaczyńskiego bać, w związku z czym „kontrelity” i faktycznie wykluczeni przestaną w niego wierzyć? Stanie się to na poziomie 15 proc.? A może 12?
Ale pytanie ciekawsze brzmi, co się stanie, jeśli powalony precyzyjnymi ciosami tuskowego PR-u Kaczyński przestanie być czarnym ludem „salonu” i mocno potworkowatym, ale jednak skutecznym Robin Hoodem „kontrsalonu” i wykluczonych? Kto zastąpi dyscyplinującą siłę strachu, jaką dziś generuje w Polsce wyłącznie populistyczna prawica? To że publicysta na KRUS-ie Rafał Ziemkiewicz nie będzie się miał do kogo odwołać, mało mnie obchodzi. Ale są wykluczeni prawdziwi, choćby związkowcy NSZZ „Solidarność”. Są ludzie na umowach śmieciowych, z których nie wszyscy wierzą, że za 4 lata, jak tylko skończy się kryzys, każdy z nich zostanie z thatcherowskiego pucybuta thatcherowskim milionerem i będzie mógł z nawiązką uzupełnić swoje nigdy niepłacone ZUS-owskie składki.
Po Kaczyńskim pozostanie nienaruszona dominacja prawicy w polskiej sferze publicznej. I to nie żadnej prawicy republikańskiej, której w Polsce nigdy nie było. I nie żadnej prawicy chadeckiej czy cywilizowanie konserwatywnej (jak wyżej). Pozostanie po Kaczyńskim dominacja prawicy thatcherystów i egzorcystów sięgająca od Gowina po Terlikowskiego. Pozostanie też po ewentualnym przyszłym upadku Kaczyńskiego dominacja nowego polskiego mieszczaństwa, które – jakkolwiek dla mnie, powtórzę jeszcze raz, jest warstwą społeczną mającą największy potencjał rozwojowy, modernizacyjny, a nawet być może emancypacyjny – pozostaje dziś tak samo zdziczałe społecznie, jak wszystkie inne warstwy. A jedyną granicą dla jego egoizmu społecznego nie jest żadne współczucie, ale własny strach przed wykluczonymi. A tego strachu po upadku Kaczyńskiego już więcej nie będzie.
W moich felietonach, w wywiadach z Piotrem Dudą, robię wszystko, żeby wizerunkowo oderwać NSZZ „Solidarność” od Kaczyńskiego, od ideologicznej prawicy, od fanatyzmu Rydzyka, od instrumentalnego cynizmu Ziemkiewicza. Cieszę się jak szczeniak z każdego gestu w rodzaju publicznych podziękowań Dudy dla Obamy za dialog społeczny i jego satysfakcji z klęski Romneya i Republikanów jako polityków jawnie antypracowniczych. Cieszy mnie szok i wściekłość „wiplerystów” w PiS po każdym takim geście Dudy i „S”. Jednak moją radość mocno psuje świadomość, że związkowcy pozbawieni symbolicznej choćby osłony strachu, jakiej dziś dostarcza im populistyczna prawica, zostaną rozszarpani przez „konserwatywnych” polityków i dziennikarzy uważających związkowców za ulicznych bandytów przeszkadzających w transformacji, a umowy śmieciowe za lekarstwo na czas kryzysu. Czy istnieje w dzisiejszej Polsce polityczna lewica tak silna, że związkowcy z „S”, jeśli oderwą się od populistycznej prawicy, będą mogli liczyć na jej skuteczną, efektywną osłonę?
Pytanie jest retoryczne. Fakt, że Miller potrafi już zaśpiewać związkowcom z „S” „Mury” to – nawet jeśli pominiemy nieunikniony w takich razach polityczny cynizm – krok w dobrą stronę. Mam nadzieję, że w pewnych okolicznościach także Palikot zdoła „Mury” związkowcom zaśpiewać, nawet jeśli akurat jemu będą przy śpiewaniu gwizdać. Obaj panowie zaczęli się też sytuacyjnie dogadywać. Kolejne ich spotkanie w rocznicę zabójstwa Narutowicza. Zdaniem „Gazety Wyborczej” sprawdzą teraz, czy od tej współpracy wzrosną im „słupki poparcia”, czy spadną. Ja zatem natychmiast „podnoszę” im obu słupek mego osobistego poparcia. Ale mimo wszystkich tych gestów daleka jest jeszcze droga od stanu dzisiejszego, kiedy tylko Kaczyński i Rydzyk skutecznie dostarczają strachu osłaniającego niektóre roszczenia wykluczonych przed nieskrępowanym egoizmem społecznym nowego polskiego mieszczaństwa, do sytuacji, w której taką osłonę strachu zapewniłaby im silna polityczna socjaldemokracja.
Za smoleńszczyznę, za populizm podstawiony w miejsce solidaryzmu, za ksenofobię, za niszczenie religii poprzez jej partyjne instrumentalizowanie, za coraz silniejszą antyeuropejskość – chciałbym, żeby za to wszystko Kaczyński, Rydzyk i PiS zniknęli z polskiej polityki. Ale to moje życzenie pozostaje podszyte poczuciem winy wynikającym z poczucia odpowiedzialności za związkowców, którym nie potrafię dziś wskazać żadnego skutecznego politycznego sprzymierzeńca, który byłby alternatywą dla populistycznej prawicy.