Kupcie bilet autobusowy i przejedźcie od pętli do pętli, usłyszycie więcej o życiu, miłości, zobaczycie więcej Warszawy niż w filmie „Warsaw by night”.
Moja pierwsza reakcja na film Warsaw by night: za oglądanie takich filmów krytycy powinni mieć prawo do wcześniejszej emerytury, albo chociaż do urlopu na podratowanie zdrowia psychicznego.
Moja druga reakcja, po chwili ochłonięcia: niestety nie zdołam napisać recenzji filmu o czterech kobietach, które „kochają mocniej” (hasło z plakatu filmowego). Czemu? Bo ten film jest tak nudny i tak nijaki, że nie mam siły zmuszać siebie do pisania, a czytelników do czytania. W przypływie empatii napisałam tylko maila do przyjaciół z redakcji z ostrzeżeniem, żeby przypadkiem nie szli do kina, nawet dla żartu. Niech lepiej pójdą na kawę czy wino z przyjaciółmi – na pewno będą mieli z tego więcej radości. Nie macie przyjaciół? Kupcie bilet na komunikacje miejską i przejedźcie autobusem od pętli do pętli, usłyszycie więcej o życiu, miłości, zobaczycie więcej Warszawy niż w filmie Warsaw by night. Nawet nie będę wspominać, że Warszawa jest w filmie pocztówkowa, taksówki jeżdżą w kółko Krakowskim Przedmieściem i mostem Świętokrzyskim. Pod tym względem nie oczekiwałam nic więcej.
Moja kolejna reakcja, po rozmowach o filmie z kilkoma osobami: jednak trzeba o tym napisać. Warsaw by night to kino z ambicjami na niegłupie kino rozrywkowe. Cztery kobiety w różnym wieku (na plakacie z jakiegoś powodu tej najstarszej kobiety nie ma) szukają w dużym mieście miłości, przygody, bliskości, zrozumienia. Maja (Roma Gąsiorowska-Żurawska) je kolację z chłopakiem. Przy stoliku obok czterech panów robi sobie niewybredne żarty z kelnerki. Z jakiegoś powodu jeden z panów intryguje Maję, a żarty reszty ją bawią. Po kolacji chłopak wraca do domu, a Maja rusza na miasto.
Bo Warszawa w filmie Natalii Korynckiej-Gruz to miasto zabawy, tętniących życiem knajp – a w zasadzie jednej knajpy, dla której ten film to półtoragodzinny product placement.
Iga (Izabela Kuna) je kolację z mężem w domu. Mają czas tylko dla siebie, bo córka wyjechała z rówieśnikami na wycieczkę. Wreszcie mogą w spokoju zapalić trawę i uprawiać seks. Nie wiem, czemu wcześniej nie mogli, nie mieszkają w ciasnym mieszkaniu, w którym domownikom brakuje prywatności – mieszkają w kilkupoziomowym lofcie. No, ale może gdy dzieci w domu, nie wypada palić trawy albo się kochać. Helena (Stanisława Celińska) zaprasza na kolację swojego byłego męża (kolacje są widać ważne w życiu wszystkich bohaterek). Helena rozstała się z mężem 35 lat temu, on wiązał się z innymi kobietami, ma dzieci, ona nigdy nie wyszła za mąż. Nastoletnia Renata (Marta Mazurek) przyjeżdża do Warszawy z mamą, chce studiować medycynę i wizyta w stolicy ma być okazją lepszego poznania uczelni, na która się wybiera. To niejedyny powód przyjazdu.
Wszystkie cztery bohaterki spotykają się w toalecie baru, do którego trafiają przypadkiem jednej nocy. Kobiety w różnym wieku, z różnymi doświadczeniami życiowymi, oczekiwaniami. Ale nawet jeśli każda jest inna, to i tak świat każdej kręci się wokół mężczyzn: męża, byłego męża, chłopaka, poznanego przypadkiem nieznajomego, kochanka. Nawet jeśli nie każda z nich zakochuje się w mężczyznach – tak, proszę państwa, mamy tu też wątek lesbijski – to nadal droga do ukochanej kobiety wiedzie przez spotkanie z mężczyzną, z opresji ratuje mężczyzna.
Warsaw by night mógłby być komentarzem do Seksu w wielkim mieście – tam również mieliśmy cztery bohaterki, które szukały miłości, przyjaźni, zrozumienia, ale też seksu. Zrozumienie i przyjaźń znajdywały w przyjaciółkach i przyjaciołach. Jeśli w ich życiu byli mężczyźni – przynajmniej w pierwszym etapie serialu – nie byli pępkiem świata. Niestety finał to już opowieść o tym, że kobieta musi znaleźć mężczyznę, który się nią zaopiekuje. I tak cała emancypacyjna para kilku lat emisji serialu poszła w gwizdek, a ideę, że kobieta może być niezależna, ostatecznie pogrzebały kinowe filmy nakręcone po zakończeniu emisji.
W Warsaw by night nikt nawet nie udaje, że życie kobiety może nie kręcić się wokół mężczyzn, nikt nie wspomina o jakiejkolwiek niezależności.
Nie oczekiwałam, że film Natalii Korynckiej-Gruz będzie głębokim kinem autorskim, choć autor scenariusza albo autor filmu na pewno by się tej produkcji przydał. Lubię kino rozrywkowe. Uwielbiam filmy o kobietach i zawsze interesują mnie one bardziej i oglądam je z większą radością, bo jest ich mniej i jestem ich z tego powodu bardziej ciekawa. Tak, średni film, który mówi coś ciekawego i nowego o kobietach, interesuje mnie bardziej niż taki sam film o mężczyznach – bo filmów o mężczyznach i ich światach widziałam już milion. Z ciekawością obejrzałam przed laty serial Seks w wielkim mieście, a dziś trzeci raz oglądam na DVD Dziewczyny, często przypominam o Wieży Agnieszki Trzos – filmie chyba kompletnie zapomnianym. Ale Warsaw by night o kobietach nie mówi mi nic ciekawego, o świecie nie mówi mi kompletnie nic, mówi mi tylko, że w Warszawie ludzie jedzą kolacje i piją w barze przy palmie. Powtarza banały, powiela filmowe klisze, utwierdza stereotypy. Robi to na dodatek w sposób kompletnie nieciekawy. Narracja jest łopatologiczna. Ciekawym formalnie zabiegiem ma być to, że wszystkie bohaterki spotykają się w jednym miejscu, albo to, że wszystkie jadą taksówką z panem zadającym im pytanie o to, czy można być jednocześnie w dwóch miejscach – ale bądźmy szczerzy, są to pomysły na poziomie narracyjnego przedszkola.
Smutek mnie ogarnia, że film o kobietach jest tak nudny i nijaki. Sensy życia odkrywane przez bohaterki są tak banalne, że Paulo Coelho to przy filmie Warsaw by night William Szekspir.
PS. I oczywiście muszę publicznie przeprosić Marcina Chałupkę za to, że go wyciągnęłam na film.