Tego roku już nikt nie ważył się kwestionować samej idei Ruchu Narodowego, w którą wpisany jest agresywny nacjonalizm.
Miałam małą przerwę w pisaniu felietonów, ale bynajmniej nie z powodu wakacji. Nie robiłam w tym czasie nic przyjemnego nad żadnym ciepłym morzem. Powód był inny: po prostu zemdliło mnie od polskiej polityki tak strasznie, że wolałabym już walić głową o mur, niż o niej pisać. Mam bowiem w sobie takie przesądne, archaiczne przekonanie, że kiedy się coś przedstawia albo opisuje, to nadaje się temu czemuś pewną ontologiczną godność – tymczasem polska polityka powinna znajdować się na samym dnie niebytu. A o tym, czego nie ma, nie powinno się pisać – o tym powinno się milczeć.
Byłam ostatnio w „Babilonie”, akurat w ten dzień, kiedy odbywały się obie konwencje, i Platformy, i PIS-u, więc program, który jest transmitowany na żywo, był dość poszarpany, bo wciąż przerywały go przemówienia przywódcow: Tuska, Kopacz i Kaczyńskiego. Już przy tych pierwszych mowach, w trakcie których krążył słynny szalik, zrobiło mi się nieswojo, ale przy wystąpieniu Jarosława Polskęzbawa dostałam iście Sartre’owskiego ataku mdłości, właściwie graniczącego z paniką. Poczułam się jak w ciasnej spróchniałej trumnie, pogrzebana za życia i na siłę wepchnięta do narodowej mogiły, w której trupy rozmawiają z trupami o trupich sprawach. Jakby czasu już nie było, bo stanął na dobre jakieś trzydzieści lat temu w układzie domyślnym PRL-u, jedynym, jaki prezes Kaczyński i jego zzombizowany lud są w stanie pojąć, mieląc bez końca te same odwieczne „rozpoznania”: że Platforma to nowa nomenklatura, która przejmuje monolityczną władzę na wszystkich szczeblach; że wprowadza terror i cenzurę, a ludzie inaczej myślący boją się do tego przyznać; że „polska gospodarka znów znalazła się na skraju przepaści” (a za sprawą PIS-u z pewnością „uczyni wielki krok do przodu”) i tak dalej i dalej, w tej upiornej poetyce polskiego bezczasu, gdzie wciąż jeszcze mówi się, jakby nigdy nic, Gomułą.
Po jednej więc stronie partia śmierci (albo raczej „martwicy mózgu”) – po drugiej partia życia. Ale jakie to życie, mój Boże… Życie, w którym wszystko uchodzi, niczego od siebie nie wymaga i jest-jakie-jest, czyli nagie życie stanu natury. Czy i jak w ogóle można wybierać między jednym a drugim?! Horror, horror, horror – jak mawiał inny klasyk od mdłości, który uciekł stąd w dalekie afrykańskie kolonie.
I tak jak mdliło mnie już od pozornego sporu dwóch polskich prawic, PO i PIS-u, tak dziś mdli mnie jeszcze bardziej od perspektywy ich pojednania, szumnie zapowiadanego przez Ewę Kopacz.
Wbrew pewnym głosom nadziei (czy raczej rozpaczy? – ale kto to u nas odróżni…), stawiającym na Kopacz-kobietę, ja w jej tradycyjnej kobiecości, otoczonej całym wianuszkiem „ciotek-dewotek” (jak to się trafnie wyraził Palikot), widzę tylko jeszcze głębsze, bo już zupełnie nierefleksyjne, przyzwolenie na prawoskręt Platformy. Ta wola pojednania jedynie ujawnia dotąd ukrytą prawdę obu ugrupowań, zwaśnionych tylko na poziomie personalnym, których nic nie dzieli oprócz drobnych kwestii kosmetycznych i pewnej zewnętrznej ogłady.
Prawdę tę potwierdził kilka dni temu Roman Giertych w rozmowie z Anitą Werner, w „Faktach po faktach” w feralnym dniu 11 listopada. Na pytanie, czy jako niedawny jeszcze lider młodocianych ruchów narodowych czuje się odpowiedzialny za ich notoryczno-coroczno-rytualne demolowanie stolicy (bo nie ma wątpliwości, że narodziła nam się nowa świecka tradycja), odpowiedział bardzo butnie, że nie, absolutnie nie, bo cała elita Ruchu Narodowego, która nic wspólnego nie ma z tym kibolskim motłochem, szła w pochodzie razem z prezydentem Komorowskim i razem z nim składała kwiaty pod pomnikiem Romana Dmowskiego. „I mój tata, i klan Libickich, i Aleksander Hall…” – wyliczał Giertych: wszyscy byli w tym marszu, centralnym i oficjalnym, wyrażającym samą mdłą substancję naszego mainstreamu.
I zauważcie, że tego roku już nikt nie ważył się kwestionować samej idei Ruchu Narodowego, w który z definicji wpisany jest drapieżny, agresywny nacjonalizm.
Nie, sama idea jest teraz OK, bo przecież wszyscy dziś jesteśmy polskimi nacjonalistami – a nie OK są tylko jej wypaczenia, czyli chuliganerka motłochu (jak dopowiada elitarny Giertych: w oczywisty sposób sprowokowana przez zły populistyczny PIS).
Jak to się wszystko powoli przesuwa, z pozoru niepostrzeżenie, cal po calu – na prawo. Z roku na rok coraz bardziej, nieubłaganie – worstward ho!, „dalej w najgorsze!” Oczyma mej duszy widzę więc taki ponury scenariusz: jeszcze kilka takich latek, a PO faktycznie weźmie wszystko pod egidą jednej wielkiej polskiej naturalnej prawicowości. Podczas bowiem gdy dziś to, co nazywa się jedyną prawicą, a w istocie jest tylko jej sarmacką odmianą, wdało się w bratobójcze wewnętrzne spory (W Sieci z Do Rzeczy, PIS-owcy z Narodowcami, Ziemkiewicz z Wenclem, a młody Wildstein z Wasiukiewiczem itd.) – PO, ta wielka narodowa plecha, ogarnie wkrótce całe pole i zaraz będziemy jak te grzyby w jednym barszczu, ogłupiałe i mdłe.
Już mnie mdli na samą myśl. Mdli mnie, bo wszystko, co jeszcze w mnie ludzkie, ostatkiem sił się buntuje przeciw temu powszechnemu prawicowemu zgrzybieniu. Ale znów rozum podpowiada, że będzie jeszcze gorzej, więc mdłości będą permanentne. Tylko czy jest sens o tym pisać?