Nie chcę krakać zbyt kasandrycznie, ale za chwilę Behemot może pożreć wszystko i cały ten lewicowo-liberalny pozór życia w wielkim mieście okaże się wydmuszką bez żadnych społecznych podstaw
Państwo nam się powoli rozpada (czeka nas jeszcze kilka miesięcy puszczania kolejnych taśm, a wraz z nimi puszczania kolejnej krwi z rządzącego obozu), a lewica bawi się w najlepsze, jakby nie było jutra (ale jest za to Morze krwi, które koniecznie, ale to koniecznie lewicowa bohema wystawić musi, bo nie czekają jej żadne ważniejsze zadania od pokazaniu świata sztuki Kim Ir Sena). Środowiska nieprawicowe kłócą się, jak zawsze, pisząc rozmaite listy otwarte – a tymczasem, że zacytuję klasyka, do Betlejem pełznie bestia, żeby się narodzić.
Ta bestia, jak każdy antychryst, uważa się za mesjasza, i jak każdy antychryst, jest mesjaszem fałszywym. Tak czy inaczej, animuje ją mesjański żar i w tym też sensie przypomina Behemota ze słynnej gigantomachii Thomasa Hobbesa, który najbardziej w świecie nienawidził wojen religijnych i dlatego obsadził fanatyków w roli demonicznej, państwo zaś, mające ten żar studzić, wyobraził sobie jako Lewiatana, czyli ulubione stworzenie samego Boga. Jednak polski Lewiatan rozkłada się na naszych oczach, zaś Behemot z PiS-owskiego piekła rodem rośnie w siłę z każdym dniem, organizując się i przejmując kolejne organizacje. Właśnie teraz zbehemocona rada miejska Wołomina, w całości już opanowana przez PiS, zadecydowała – całkowicie wbrew państwowemu prawu, ale kto by się w tej chwili tą „kupą kamieni” przejmował – że podległy jej szpital w ogóle nie będzie przeprowadzał aborcji. W ten sposób liberalne prawo do indywidualnej odmowy przeprowadzenia zabiegu aborcyjnego z powodów religijnych zamienia się w autorytarne prawo powszechne, które obejmie także i tych lekarzy niepowołujących się na klauzulę sumienia, którzy dotąd aborcje przeprowadzali. Jest to akt całkowicie bezprawny, ale polski Lewiatan jest teraz tak bezsilny, że Behemot rozkłada go na obie łopatki.
A co w tym czasie porabia nieprawicowa opozycja? Kłóci się, i to o sprawy, które wobec tego zagrożenia wydają się zupełnie nieistotnymi imponderabiliami. Część sióstr rzuciła się na Sławka Sierakowskiego za to, że rzekomo przyznał się do wieloletniej eksploatacji swojej życiowej towarzyszki, którą ponoć zatrudniał do rozmaitych prac w Krytyce Politycznej, nigdy jej za to nie zapłaciwszy. Różne można mieć wątpliwości do formy listu dziękczynno-pożegnalnego, jaki wybrał szef KP, by wyrazić swoje uznanie dla Cvety (intencje miał na pewno dobre), ale tę, jakoby padła tam informacja o wyzysku, trzeba uznać za przejaw wyjątkowo złej woli. Wiadomo, że wiele takiej złej woli po rozmaitych lewicowych środowiskach krąży i w każdych innych okolicznościach zobaczyłabym w tym oskarżeniu jedynie chybiony, choć jakoś tam zrozumiały objaw rywalizacji – teraz jednak wydaje mi się on niezrozumiały, bo po prostu samobójczy. Gdybym nie powstrzymywała siłą woli mojej naturalej skłonności paranoicznej, wykarmionej przez lata na politycznej fikcji (czy aby?) Philipa K. Dicka, Johna Le Carre i Władimira Wołkowa, to pewno powiedziałabym, że to jakaś celowa prowokacja, zmierzająca do destabilizacji i dezorganizacji polskiego środowiska lewicowego. Ale nie powiem, bo nie ma takiej potrzeby. Środowisko to destabilizuje się i dezorganizuje całkiem ochoczo i całkiem samo, dlatego też nikt się z nim w polskiej sferze publicznej nie liczy.
Afera ze sztuką Kim Ir Sena, w której ten podobno składa hołd swojej matce (cóż za dziwna zbieżność tematyki), jest też jedną z tych spraw zastępczych, co to w międzyczasie, zamiast coś poważnego zastępować, stały się niepostrzeżenie aktywnością podstawową.
Znów, gdybyśmy faktycznie mieli do czynienia z letnim sezonem ogórkowym na lewicy, w reakcji na wybryk Katarzyny Bratkowskiej – cyganeryjny, marginalny, performansowy i tak niszowy, że już się głębszej niszy nie znajdzie – można by się zabawić w listy oburzenia i następnie w odpowiadające na nie listy poparcia, podpisywane przez całe rzesze ważnych osób, z kierownictwem partii Zielonych na czele. Ale takiego sezonu nie ma.
Lewicy, a już na pewno nie tej, która aspiruje do partyjnej obecności w życiu politycznym naszej coraz bardziej sturczającej ojczyzny, nie stać na to, by popijając szprycera z miętą i plasterkiem ogórka, składać frazy o tym, czy można czy nie można być w Polsce wielbicielem koreańskiej wersji komunizmu.
Na prawicowe zwieranie szyków i zorganizowany pochód Behemota, odpowiadamy dziś całkowitą dezorganizacją i rozproszeniem. Nie chcę krakać zbyt kasandrycznie, ale za chwilę Behemot może pożreć wszystko i cały ten lewicowo-liberalny pozór życia w wielkim mieście okaże się wydmuszką bez żadnych społecznych podstaw. Za chwilę to, co miejska radykalna lewica uważa za oczywiste, ponieważ uwierzyła w akces Polski do liberalnej kultury Zachodu, może okazać się tylko mirażem, kolonialnym importem, który zostanie zmieciony przez siły dogłębnie antyzachodniej polskiej „naszości”. A wtedy wszystkie te spory, które dziś wydają się jej tak bezkompromisowe i ideowe, okażą się smętną, nikomu do niczego nie potrzebną dysputą ofiar, politycznie przegranych i usuniętych do lamusa.