Czyli dlaczego Brytoli musi zaboleć (wg Niemców).
Niemieckie ultimatum dla Europy – tak brzmi dominujący przekaz rządowej TVP Info na temat projektu reformy UE, jaką zaprezentowali ministrowie spraw zagranicznych Niemiec i Francji. Zwykła histeria na użytek „tożsamościowych” widzów, tj. elektoratu PiS? A może rząd „buduje kontekst” do wyjaśnienia wyborcom nieuniknionej marginalizacji Polski? Jedno nie wyklucza drugiego. Najgorsze jest jednak to, że demagogiczne hasło „ultimatum” może zawierać ziarno prawdy. Choć bardziej pasowałoby chyba słowo „prowokacja”.
Nie wiemy na sto procent, w co grają panowie Steinmeier i Ayrault, ministrowie spraw zagranicznych Niemiec i Francji. Ten pierwszy nie może być pewny poparcia szefowej własnego rządu – prasa niemiecka donosi o wyraźnych rozbieżnościach między nim a panią kanclerz w kwestii tempa procedowania Brexitu. Wygląda na to, że Angela Merkel chciałaby rzecz opóźnić, rozwodnić, a kto wie, może nawet liczy na pacyfikację eurosceptyków wewnątrz samego Zjednoczonego Królestwa? Steinmeier przeciwnie – podobnie jak unijna „czwórka” (Juncker, Rutte, Schulz i Tusk) nalega na konsekwentną reakcję brytyjskiego rządu i jego unijnych partnerów po referendum, tzn. na szybki rozwód. Być może chodzi tu tylko o wewnątrzniemiecką przepychankę – grę o status i prestiż, w której Merkel gra na „siłę spokoju”, Steinmeier zaś polityka zdecydowanego na szybką „ucieczkę do przodu”. To może być manewr dyplomatyczny – zabawa w dobrego i złego policjanta w nadziei, że Brytyjczycy jakoś swoją decyzję odkręcą. Może jednak chodzić o coś więcej – o starcie dwóch logik reakcji na Brexit.
Logika długoterminowa sugeruje, by się nie spieszyć. Reakcja na wynik referendum w samej Wielkiej Brytanii – panika elit, masowy ruch na rzecz jego powtórzenia, twarde stanowisko Szkotów i niebezpieczne sygnały z Belfastu – dają pewne nadzieje na to, że wyspiarze jednak z Unii nie wystąpią. Gdyby rzecz dało się rozciągnąć w czasie, byłaby szansa na cywilizowaną ewolucję UE w kierunku „dwóch prędkości”; krąg luźniejszej integracji, skoncentrowany na czterech wolnościach i być może polityce bezpieczeństwa otaczałby bardziej federacyjne jądro ze wspólną polityką fiskalną. Kręgom przewodziłyby, odpowiednio, Wielka Brytania i tandem „karoliński” z przewagą Niemiec – a Polska, w zgodzie zresztą z koncepcją PiS, mogłaby się jakoś w tym bardziej luźnym kręgu odnaleźć. Jest tylko jeden problem. Zastopowanie Brexitu to bowiem woda na młyn – po pierwsze, potężnej frakcji eurosceptycznej w Wielkiej Brytanii i innych krajach („UE i brytyjski establishment łamią demokratyczną wolę narodu”), a po drugie, zachęta do szantażu ze strony eurosceptyków „miękkich” z państwami Wyszehradu na czele. I tu właśnie wkracza logika krótkoterminowa: „Oni (niewdzięczni Brytole) muszą ucierpieć”.
Niemcy mogą się obawiać – i wyrazicielem tych lęków byłby właśnie Steinmeier – że rozwadnianie Brexitu wzmocni siły antyeuropejskie, choć ich Alternatywie dla Niemiec do władzy wciąż bardzo daleko. Nie da się tego powiedzieć o Francji i Marine Le Pen – wizja, że „dławienie brytyjskiej demokracji” doda skrzydeł liderce Frontu Narodowego na wybory 2017 roku, musi wywoływać panikę w gabinetach rządu i prezydenta Francji. Dlatego opcja „dokopać Angolom” wydaje się jedyną sensowną. Jeśli Francuzi nie przestraszą się konsekwencji ewentualnego wyboru Le Pen – po prostu mogą ją wybrać. W końcu to demokracja, Panie… A wtedy żadnego „jądra integracji” ani karolińskiej Europy „pierwszej prędkości” nie będzie. Szybkie odcięcie Wielkiej Brytanii z wszystkimi tego konsekwencjami (kiedy Francuzi puszczą na północ uchodźców, zamieniając czyściec Calais na piekło Dover?) idzie jednak w pakiecie z zacieśnioną integracją. Tylko właściwie po co? I jak tego dokonać, skoro Brexit to nie żaden wypadek przy pracy, tylko symptom wielkiej fali eurosceptycyzmu?
Po kolei zatem. To nie jest tylko powrót do starej logiki: jak jest kryzys, to uciekamy do przodu. Autorzy projektu podkreślają, że hasła „potrzeba refleksji”, ale też „więcej Europy” to za mało. Integrację proponują w trzech obszarach, które ze względu na wyzwania wydają się oczywiste. I tak: ich wspólna polityka azylowo-migracyjna to nie jest żaden pakiet lewacko-polityczno-poprawnościowy (bo i „międzynarodowa straż graniczna” UE nie ma być dekoracją), tylko odpowiedź na prostą diagnozę sytuacji: wielkiej fali migracyjnej nie da się zastopować przez budowanie płotów na wewnętrznych granicach państw. Wzmocnioną wspólną politykę bezpieczeństwa i obrony w pewnych granicach popiera nawet Polska Kaczyńskiego. A o integracji gospodarczej, tzn. unii fiskalnej (która pozwoli na inwestycje publiczne ze wspólnego budżetu i legitymizację drukowania pieniędzy przez EBC), uwspólnotowieniu długów (co obniży rentowność obligacji) i harmonizacji podatków (która zakończy socjalny „wyścig do dna”) mówi się od lat. Choć „to, co gospodarczo konieczne, jest politycznie niewykonalne”, jak zwięźle rzecz ujął Claus Offe.
Sceptycy powiedzą: nie ma szans na to, by tak ścisłą integrację poparli wyborcy Francji, Holandii czy nawet Niemiec – przecież Brexit świadczy o wprost przeciwnych nastrojach w Europie.
A co trzeźwiejsi ekonomiści dodadzą: strefa euro w dotychczasowym kształcie zawiodła; unia walutowa bez banku centralnego jako prawdziwego pożyczkodawcy ostatniej szansy i wspólnych obligacji nie ma sensu. A na ich wprowadzenie nie zgodzą się Niemcy – więc kółko się zamyka. Czy jest jakieś wyjście? Jest – i tu właśnie leży pies pogrzebany.
Problem skonstruowania bardziej „solidarystycznej” strefy euro i jeszcze znalezienia dla niej poparcia u Francuzów, Niemców czy Holendrów daje się rozwiązać starym jak świat mechanizmem door selection. Holendrzy nie chcą być w jednej Europie z Ukraińcami, Niemcy nie chcą Greków, Francuzi Polaków też woleliby mieć na dystans. Wspólnym mianownikiem dla „jądra karolińskiego” może więc być wykluczenie niewygodnych partnerów. Pozostawienie za drzwiami Europy Wschodniej w zasadzie rozwiązuje „dobremu towarzystwu” problem podwójnego (wschodniego i południowego) obciążenia polityki zagranicznej i obronnej; wykluczenie części Południa zredukuje – przynajmniej w oczach przekonanych o swej dotychczasowej „ofiarności” wyborców Północy – ciężary gospodarczego solidaryzmu. Europejskie peryferie mogą zaś pozostać rezerwuarem migrującej siły roboczej – potrzebnej pracodawcom krajów centrum i rozładowującej problem bezrobocia u siebie. To wcale nie jest pewny scenariusz – ale i tak bardziej prawdopodobny niż plany (od)budowy Europy narodów, w której Francuzi będą umierać za Gdańsk, ale Polacy nie będą przyjmować uchodźców.
Ostre wypowiedzi „najwyższych czynników” o Brexicie i zapowiedź spotkania „założycielskiej szóstki” w Berlinie już w parę godzin po ogłoszeniu wyników referendum układają się w dość nieprzyjemną dla nas całość. Podobnie jak pozornie oczywiste stwierdzenia, że mamy przecież w Europie „różne ambicje”. Nie lubię teorii spiskowych, ale… ktoś między Paryżem i Berlinem mógł uznać, że w obecnej sytuacji tylko integracja w „dobrym towarzystwie” może nas uratować. To znaczy „ich”, bo Polska od jakiegoś czasu jest wyjątkowo salonunfähig.
**Dziennik Opinii nr 179/2016 (1379)