Znów, jak co roku, nie chciałem tego felietonu napisać.
„Dalej w najgorsze”, „Worstward Ho”, to Beckettowska parafraza starego angielskiego żeglarskiego zawołania „Westward Ho!”, czyli „Dalej na Zachód!”. Beckett zdołał uciec (nawet jeśli za tę ucieczkę zapłacił manichejską wręcz mizantropią, którą zbawia jedynie jego monstrualne, Szpotowe i Bernhardowskie poczucie humoru) w człowieczeństwo z Irlandii, co w czasach jego dzieciństwa i wczesnej młodości wymagało tak samo wielkiego wysiłku, jak próba ucieczki w człowieczeństwo z dzisiejszej polskości, węgierskości, rosyjskości… w ich obecnym stanie. Nie zawsze w Europie było tak, że naród i człowieczeństwo pozostawały w aż takiej wzajemnej obcości. Dziś jednak tak jest, na naszych oczach, w paru miejscach Europy ustaje między tymi pojęciami i tożsamościami wszelka dialektyka, zaczyna się wojna. Niech więc Beckett dostarczy motta dla tego felietonu na temat Godziny W, który rozpocznie się od innego cytatu.
„Gazeta Wyborcza”, w kolejną rocznicę powstania, epatuje tytułem: „Babcia mówiła, że powstanie było wielkim błędem. I że poszłaby znowu. Jestem taki sam” (jednocześnie jednak „Wyborcza” przynajmniej próbuje prowadzić jakieś resztki sporu o „Masakrę ’44” – parafraza za J. M. Rymkiewicz – co w tym dniu, w dzisiejszej Polsce, już jest ryzykowne; do mediów bardziej rynkowo-cynicznych albo bardziej prawicowych tego dnia w ogóle nie zaglądam, bo by mi żyłka w mózgu pękła, a tak tylko niebezpiecznie pulsuje).
Wielkie non sequitur (błąd logiczny polegający na niewynikaniu wniosku z przesłanki) tego cytatu przypomina mi znowu, że łamanie zasad logiki jest przestępstwem tylko tam, gdzie ludzie rozumieją, iż praca rozumu to jedyny ślad dobra, mesjanizmu, emancypacji, jaki czasami widać w historii naszego gatunku.
Ale nie widać go tutaj.
Tamta rzeź do dzisiaj wzmacnia pozycje kolejnych zwolenników rzezi. Czyni wieszcza z późnego Rymkiewicza, który chętnie powie każdemu, że „gdyby zginęło wtedy jeszcze o sto tysięcy więcej Warszawiaków, Polacy jeszcze bardziej czuliby się przywiązani do polskości”. Na co specjaliści od emancypacji w obszarze kampusowego języka wykrzykną: „i Polki, i Polki – cóż za fallocentryczne przestępstwo przeciwko równości w tym zdaniu Rymkiewicza”. Tak, uważam spór o „Powstanki” za kolaborację z absurdem. W tym wyjątkowym momencie czuję się bliżej nielicznych prawicowców, którzy przeciwstawili się hegemonii absurdu w swoim własnym obozie. I ostentacyjnie zwątpili w Masakrę ’44, zamiast za wszelką cenę bronić jej fallocentrycznego potencjału przed „lewactwem i dżender”. Nawet jeśli jednym z tych prawicowców jest Rafał Ziemkiewicz, co w tym wypadku uczciwie przyznaję. Tylko oni bronią dziś honoru takich ludzi na dawnej polskiej prawicy, jak Kisiel czy bracia Mackiewiczowie, którzy także uważali powstanie warszawskie za zbrodnię. Popełnioną na polskim narodzie przez rozhisteryzowane dowództwo AK.
Nawet w rzezi nie ma równouprawnienia, drodzy sygnatariusze i sygnatariuszki listu w sprawie „Powstanek”. I drogie dziewczyny z Muzeum Powstania, które uwierzyłyście, że jeśli uznacie rzeź za fundament tożsamości Polaków i Polek, to w zamian za to Ołdakowski, Gawin, a może nawet Kaczyński i Jurek dadzą wam odrobinę równouprawnienia. Nieprawda, nie dadzą. W „Radio AK Jutrzenka” – tak, ono ciągle nadaje w Warszawie, choć szczęśliwie w większości dzielnic prawie go nie słychać – napotkałem kiedyś fragment autentycznej audycji powstańczego radia, gdzieś z trzydziestego dnia rzezi, która miała trwać (suwerenną decyzją „przywódców powstania”) jeszcze 33 dni. Przypominam tylko, że jednak niemiecki obóz jeniecki albo wyjście ludności cywilnej po kapitulacji powstania, gwarantowały mężczyznom, kobietom i dzieciom większą szansę przeżycia, niż każdy dzień „wolnej Polski” w ulicach Śródmieścia, Mokotowa, Woli…
W tamtej autentycznej audycji jakiś rozhisteryzowany chłopczyk – zupełnie w rodzaju Witolda „nie zabijajcie nas” Waszczykowskiego, chcącego dziś Polaków prowadzić na Moskwę, chyba że Rosjanie przestaną kupować polskie jabłka, bo wtedy PiS się od marszu na Moskwę głośno dystansuje, no i byle tylko amerykańscy Republikanie obiecali wsparcie z powietrza tej krucjaty dziecięcej – wrzeszczał piskliwym głosem: „dzisiaj, jak co dzień każdego dnia naszego powstania, kilkanaście Warszawianek rodzi w ruinach szpitala, bez wody, bez elektryczności, jak możecie patrzeć na to obojętnie Anglicy, Amerykanie, Rosjanie!?”.
Tu się kończy „równouprawnienie masakry”, szansa na emancypację „powstanek”. Kobiety w ciąży wzięte jako zakładniczki, używane jako żywe tarcze przez dowódców AK. Tylko że na te żywe tarcze ani Hitler, ani Stalin, ani Roosevelt, ani Churchill nie zwrócili uwagi. Więc ówczesnemu Waszczykowskiemu z radia „Jutrzenka” pozostała tylko pełna wyrzutu histeria. Najskuteczniejsza broń powstania, ale i tak nie działająca.
Czym to się różni od Hamasu ustawiającego swoje dupne wyrzutnie puszek ze zgniłym szczawiem, nie przebijających się przez „żelazną kopułę”, na podwórkach palestyńskich bloków mieszkalnych, szkół i szpitali? Przecież przywódcy Hamasu wiedzą świetnie, że izraelska armia, szczególnie pod politycznym kierownictwem Benjamina Netanjahu, najfatalniejszego ze wszystkich izraelskich premierów, zareaguje mniej więcej tak samo, jak niemiecka i rosyjska generalicja na te „rodzące kobiety” wzięte jako zakładniczki i używane jako żywe tarcze przez dowództwo AK. Polscy miłośnicy Hamasu muszą się stać miłośnikami warszawskiej masakry. Odnajdując w niej – a nie w zawieszeniu broni czy pokojowych negocjacjach z Izraelem, nawet tak koszmarnie dziś trudnym jako partner – tę samą „godność” i „dumę”, która warta jest męczeństwa dowolnej liczby cywilów.
Himmler telegrafujący do swego Wodza na wieść o wybuchu powstania z radosną informacją, że „Polacy wreszcie postanowili popełnić samobójstwo… dają nam świetny pretekst do likwidacji ich własnej stolicy” (depesza znaleziona i opublikowana przez Normana Daviesa, a nie przez jakiegoś „agenta kondominium” czy „resortowe dziecko”). Stalin robiący wszystko – za pomocą swoich polskich spikerów z lubelskiej Radiostacji Kościuszko – żeby rozhisteryzowanych „patriotów” doprowadzić do powtórzenia akcji Burza (już miał z nią praktykę, wiedział ile mu dostarcza darmowych fantów) na ulicach milionowego miasta pełnego cywilów.
Bór-Komorowski pracował dla Hitlera i Stalina. Dla Hitlera i Stalina młodzi ludzie w bryczesach i oficerkach, ale za to bez broni, wyszli, żeby dać się masakrować przez następne 63 dni (każdy dodatkowy dzień tej masakry jest dodatkowym aktem oskarżenia „patriotycznej elity” powstania). I żeby dostarczyć pretekstu do masakrowania cywilów, ich „żywych tarcz”.
Dlatego właśnie 1 Sierpnia o 17.00 nie wstanę i nie zamilknę, obojętnie, gdzie się będę znajdował. Nie będę uczestniczył w tym rytuale, z roku na rok coraz bardziej przypominającym pewną scenę z „Kabaretu” Fosse’a, którą oglądając po raz pierwszy i oglądając dzisiaj (nie zawsze tak było, nie przy każdej powtórce) utożsamiłem się z grupą „wyobcowanych”, „boskich dekadentów”, „niemieckich i obcych”, którzy nie wstali wraz z innymi do wspólnego milczenia czy wspólnego śpiewu – w tamtej scenie również opiewającego „ofiary” i obiecującego „zadośćuczynienie”.
Uważam, że ci patetycznie milczący przez 60 sekund w czasie Godziny W – szczególnie oportuniści medialni, rynkowi – bezczeszczą pamięć dwustu tysięcy niepotrzebnych ofiar.
Ja tamtych moich rówieśników uczczę ostentacyjnie siedząc, głośno gadając – choćbym miał za to dostać w mordę od jakiegoś kibola malującego kotwice Polski Walczącej na muzułmańskich i żydowskich nagrobkach – przełykając łyk dobrej kawy na Krakowskim Przedmieściu, dopijając szklankę zimnego piwa albo kieliszek coraz lepszego wina, patrząc na główną arterię stolicy doprowadzaną do jako-takiej urody jedynie przez Pawła Piskorskiego i Hannę Gronkiewicz-Waltz wraz z ich SLD-owskimi koalicjantami (tak, zupełnie celowo eskaluję „bluźnierstwo”). Tak jak tamci moi rówieśnicy (i rówieśniczki) by chcieli, tak jak oni by to robili, gdyby Hitler, Stalin i Bór-Komorowski pozwolili im żyć.
Znów, jak co roku, nie chciałem tego felietonu napisać. Znów mam wrażenie bycia zaciętą płytą wystawioną przeciw innej zaciętej płycie na froncie dwóch gramofonów. Mam też przykre wrażenie, że ponieważ jestem świadom tego, iż „walcząc z powstańczym tanatyzmem” jestem zaciętą płytą, a druga zacięta płyta nie domyśla się nawet, że też jest tylko automatonem, wobec tego moje szanse w tym starciu są coraz mniejsze. Jak szanse każdego indywidualnego, jednostkowego, rozedrganego, niepewnego życia, przeciwko puszczonej kiedyś w jednostajny ruch maszynie albo wobec natarcia dumnych minerałów.
Ale pod osłoną tej akurat Godziny W, jej irracjonalności, dziś tryumfującej, także polski Kościół ogłasza swoją Godzinę WW, własności i władzy. I trudno się dziwić, to przecież najlepszy moment do ostatecznego szturmu. Świeckie państwo i społeczeństwo słabsze niż kiedykolwiek. Marcin Przeciszewski, wieloletni szef Katolickiej Agencji Informacyjnej, któremu rozum odebrało poczucie siły albo pogarszanie się natury „bezpośredniego przełożonego” (kiedy pracował jeszcze pod władzą Życińskiego, a nie Michalika, a dziś Gądeckiego, rozumiał, że na pewne stwierdzenia w imieniu Kościoła nie powinien sobie pozwalać). Dziś jednak buńczucznie oświadcza, że Polska i tak jeszcze nie spłaciła Kościoła w całości. Sporo jeszcze zostało do oddania własności i władzy. I to pomimo stachanowskiej pracy Komisji Majątkowej pod przewodnictwem Marka P., który „nawrócił się” na podobieństwo Chazana i Piechy. I mimo równie stachanowskiej pracy Michała Królikowskiego w ministerstwie sprawiedliwości.
Z kolei abp. Gądecki, lider polskiego Kościoła (ten „umiarkowany”, którego wybór liberalni dziennikarze i dziennikarki witali i witały z ulgą, bo „przynajmniej nie będzie wzywał do głosowania na PiS”), też ośmielony własną siłą, bo przecież Palikota już nie ma – także wy, elegancka wielkomiejska młodzieży, pozwoliliście go zgnoić przestając głosować na niego, a nie mając w zanadrzu jakiegoś „lepszego Palikota” – pisze do szefowej MEN, że przygoda państwa neutralnego światopoglądowo, świeckiej szkoły, prawa, ochrony zdrowia… nad Wisłą już się skończyła.
Kościół przyszedł po swoje. A powstańcy („i powstańczynie!”, „i powstańczynie!”) „swoje” Kościołowi oddadzą. Tamte dziewczęta i chłopcy, po przeżyciu 50 lat w katolicko-narodowej represji, nawet po obejrzeniu filmu Komasy mają już do powiedzenia wyłącznie jedno: „ale tam jest za dużo seksu, ale tam jest za dużo seksu, my seksu nie uprawialiśmy, nie mieliśmy czasu na takie rzeczy”. To wszystko nieprawda, był czas i był seks. Po raz nie wiadomo który mogę przywołać świadectwa ówczesnych ginekologów warszawskich (tych sprzed „nawrócenia”), że w Szarych Szeregach i AK-owskim podziemiu wiek inicjacji płciowej się zdecydowanie obniżył, a skrobanki były nagminne, bo naziści nie otwierali żadnego „okna życia” dla patriotycznej warszawskiej młodzieży. Ale tanatyzm ma stłumić wszelkie „brudne” potrzeby życiowe. Więc tłumi. Polski Kościół z tego żyje. Buduje potęgę. Szatan codziennie już esemesuje do abp. Gądeckiego. Ostatnio kazał mu wyrzucić Ewę Wójciak ze stanowiska dyrektorki Teatru Ósmego Dnia, co arcybiskup zrobił bez trudu przy użyciu prezydenta miasta, który interesuje się poznańską kulturą co najmniej od ostatniego festiwalu Malta.
Zatem „Dalej w najgorsze!”, „babcia mi mówiła, że powstanie było wielkim błędem. I że poszłaby znowu. Jestem taki sam”.