Czy rzeczywiście służby potrzebują swobodnego dostępu do naszych billingów? Dlaczego debata na te tematy to polityczno-retoryczne sztuczki, a nie fakty?
To nic nowego pod słońcem, że nasze prawa i wolności bywają przedmiotem transakcji wiązanych. Całkiem dużo wygody za odrobinę prywatności, nieco tylko ograniczona swoboda poruszania się za pewność, że (prawie) żaden obcy nie przekroczy samowolnie granicy, odczuwalna doza wolności za mglistą obietnicę bezpieczeństwa – to w demokracji dość typowe negocjacje. Zanim wynaleziono umowę społeczną nikt tych stawek z ludem nie uzgadniał, a więc postęp jest zauważalny. Kolejnym krokiem mogłoby być pewne urealnienie ceny, jakiej państwo wymaga od swoich obywateli. Warto sprawdzić, czy nasz polityczny kontrahent nie blefuje, kiedy z kamienną twarzą dyktuje warunki. Obserwując polską debatę publiczną, można mieć jednak wrażenie, że cena jest narzucana „mocą autorytetu” i przyjmowana „na wiarę”.
Od co najmniej dwóch lat toczy się w Polsce – momentami na pierwszych stronach gazet, częściej raczej niszowo, ale dość konsekwentnie – debata na temat uprawnień policji i służb specjalnych. Czy rzeczywiście potrzebują swobodnego dostępu do naszych bilingów? Czy korzystanie z technologii GPS, mikrofonów kierunkowych, koni trojańskich czy nawet dronów powinno mieścić się „w standardzie”? Czy nie wprowadzić ściślejszych mechanizmów kontroli nad ich działaniami? Czy nie ułatwić im życia, nakazując rejestrację wszystkich kart telefonicznych typu prepaid? Za każdym powyższym pytaniem stoi pewien rachunek zysków i strat, który ma jednak to do siebie, że niezwykle trudno go zweryfikować. Zawsze znajdą się też tacy, którzy przy jednej z wartości postawią wykrzyknik „bezcenna!”. I niewykluczone, że równie często będzie to wolność, co bezpieczeństwo.
Jak wybrnąć z impasu? Prawdopodobnie nie ma innej drogi, niż do znudzenia wywoływana debata publiczna. Ale żeby ją w ogóle toczyć, potrzebujemy jednak minimum informacji. Niestety, o ten towar przy niedemokratycznych transakcjach zdecydowanie najtrudniej. Ludzie pozbawieni wiedzy, karmieni strachem i stereotypami są bardziej skłonni do ustępstw, niż świadomi swoich praw obywatele. Stąd naturalna pokusa władzy, żeby dostęp do informacji ograniczać. Dlatego do dziś nie wiemy, ile tak naprawdę służby pobierają billingów, a ile kierowanych przez nie zapytań do operatorów to tzw. sprawdzenia abonenckie. To zapewne dlatego na każde pytanie o statystyki dotyczące pracy operacyjnej pierwszą odpowiedzią jest tajemnica państwowa. Znając zasady tej gry, CBA ujawniło dane o liczbie stosowanych podsłuchów dopiero po trzech latach sądowej batalii z Helsińską Fundacją Praw Człowieka.
Posługując się tą samą logiką, posłowie nie przywołują faktów, kiedy proponują zmiany w kluczowych przepisach dotykających wolności obywatelskich. Bez względu na to, co proponują – mniej czy więcej wolności – dominującym uzasadnieniem jest polityczna retoryka. Kiedy w 2009 roku parlament przegłosował obowiązek zatrzymywania danych telekomunikacyjnych na dwa lata, jedyny konkretny argument, jaki znalazł się w uzasadnieniu, dotyczył obecności polskich żołnierzy w Afganistanie i ryzyka, że na tej podstawie powstanie nowy szlak przemytu heroiny. Kiedy na fali przywołanej debaty publicznej rząd postanowił ten okres skrócić do 12 miesięcy, powołał się na ogólnodostępne statystyki, które pokazują, że największe znaczenie i wartość dla służb mają dane pochodzące z ostatniego roku.
To jednak nie koniec targu. Na ostatnim posiedzeniu Komisji Infrastruktury posłowie PiS wnieśli (skutecznie) poprawkę, która czas przechowywania danych telekomunikacyjnych znowu wydłuża, tym razem do 18 miesięcy. Uzasadnienie? Kilka dni wcześniej w mediach było głośno o zwolnieniu podejrzanych o kierowanie pruszkowską mafią z braku wystarczających dowodów. Kto wie, może dzięki temu, że dane na temat połączeń wykonywanych przez wszystkich posiadaczy kart SIM będą dostępne sześć miesięcy dłużej, uda się rozpracować mafię? Może jej szefowie nawrócą się na praworządność i zaczną od rejestrowania swoich telefonów? Może. I dla bezpieczeństwa państwa i dla naszej wolności byłoby jednak lepiej, gdyby te najpoważniejsze transakcje były oparte na faktach i rzetelnych analizach, nie anegdotach.
Katarzyna Szymielewicz – współzałożycielka i prezeska fundacji Panoptykon. Pracowniczka naukowa Instytutu Studiów Zaawansowanych. Prowadzi seminarium Od „elektronicznego oka” do „płynnego nadzoru” – rozmowy o społeczeństwie nadzorowanym.