Łatwo być komentatorem polskiego życia publicznego, ale jednak trudno. Łatwo, bo tyle się dzieje rzeczy strasznych, śmiesznych i tygrysich (straszno-śmiesznych,
Łatwo być komentatorem polskiego
życia publicznego, ale jednak trudno. Łatwo, bo tyle się dzieje
rzeczy strasznych, śmiesznych i tygrysich (straszno-śmiesznych,
według starego rosyjskiego dowcipu o jebaniu tigra),
że zawsze jest co skomentować. A trudno nawet nie dlatego, że to
wszystko w sumie jest smutne (ja staram się nie przejmować, próbuję
obserwować na zimno, chociaż nie zawsze się udaje). Trudno jest
dlatego, że chciałoby się skomentować wszystko, podczas gdy się
nie da, bo za dużo tego jest. Cezary Michalski przewidywał kiedyś,
że minister Gowin usłyszy płacz plemników i niewiele się
pomylił, bo minister Gowin usłyszał płacz prawników. Wtedy,
kiedy powiedział, że ma w nosie literę prawa. Trzeba było
napisać, że ta wypowiedź ministra wiele wyjaśnia: niedrożne
drogi oddechowe powodują niedotlenienie mózgu, a co za tym idzie
różne zaburzenia i halucynacje (płacz plemników na przykład, czy
też zarodków). Trzeba było zaproponować Gowinowi wizytę u
otorynolaryngologa, który wydobyłby tę literę, a przy okazji dużo
much.
Trzeba było napisać, że Cezary jest prorokiem i zaprosić go
na Zjazd Proroków w Monterey (głównym zadaniem Zjazdu jest
przewidywanie następnego Zjazdu, ale proszę się z tego nie śmiać,
bo zgromadzenie finansowych władców świata, tak zwany klub
Bilderbergów, działa bardzo podobnie). Ale nie napisałem tego
wszystkiego, bo równocześnie działo się co najmniej sześć
innych równie rozkosznych rzeczy. Pozwoliłem też, żeby umknęła
mi historia przyjaźni Kwaśniewskiego z arcybiskupem Głódziem,
byłym biskupem polowym Wojska Polskiego, który miał nawet udzielić
ślubu młodej Kwaśniewskiej, ale zrezygnowano z tego w ostatniej
chwili. Nie dziwię się, że zrezygnowano. Dziwię się, że
człowiek, który chce udawać lewicowca, pije wódkę z facetem
odpowiedzialnym za zmuszanie żołnierzy do udziału we mszy i za
wprowadzenie w wojsku tak zwanego Modlitewnika żołnierskiego, w którym
było wiele naprawdę osobliwych rzeczy. Na przykład wierszyk: „Nie
ma takiej chaty ani przybudówki, gdzie by nie kochały ułana
Żydówki”. Tu nie trzeba było nawet komentować, wystarczyło
zacytować. Ale okazja przepadła, bo w tym samym czasie profesor
Mikołejko walczył z wózkami dziecięcymi, Korwin-Mikke z wózkami
inwalidzkimi, a salezjanie bawili się pianką-śmietanką.
I tak samo: dużo z
tego, co dzieje się dzisiaj, też mi umknie. Cała Polska żyje tym,
że przy identyfikacji ciał ofiar katastrofy smoleńskiej zamieniono
zwłoki Anny Walentynowicz i Teresy Walewskiej. To oczywiście
krańcowo naganne, a przede wszystkim bolesne dla rodziny zmarłych,
ale kiedy PiS-owcy próbują użyć tego faktu jako kolejnego dowodu
zamachu, robią z żałoby cyrk (taki, w którym występuje tygrys z
rosyjskiego dowcipu). Czyżby do tajnych antypolskich praktyk Putina
należało zabawianie się w roszady zwłok, pośmiertne zamienianie
swoich ofiar? Czyżby rosyjski tyran po kryjomu łączył
wyrafinowaną tanatofilię z zamiłowaniem do dziecinnych zabaw?
Chętnie bym o tym napisał więcej, ale bankructwo religia.tv też
się prosi o komentarz. No, może bankructwo to za dużo powiedziane,
ale w każdym razie zanosi się na likwidację tego kanału
telewizyjnego, do którego ITI dokładało milion euro rocznie.
Został zwolniony cały zespół włącznie z Szymonem Hołownią.
Nie dziwię się, że ludzie nie chcieli oglądać faceta, który
ułożył dziesięć swoich nowych dodatkowych przykazań i wydał
książkę Monopol na zbawienie (już za sam tytuł
powinien się wstydzić, niezależnie od tego, kto miałby mieć ten
monopol, Kościół katolicki, czy też on sam, Hołownia). Nie
dziwię się, że ludzie nie chcieli katolicyzmu w plastikowej wersji
ITI. Polski katolicyzm jest potworny, ale przynajmniej autentyczny,
podczas kiedy religia Hołowni jest sztuczna jak TVN, Platforma
Obywatelska i nowa polska klasa średnia.
To
wszystko jest bardzo ciekawe, ale skoro na czymś muszę się
skoncentrować, to skoncentruję się na czym innym. A dokładnie na
kimś innym, na Januszu Palikocie. Proszę Państwa, podobno
Aleksander Macedoński poruszał się zygzakiem. Nie w tym sensie, że
był alkoholikiem. To znaczy, alkoholikiem akurat był i od tego
umarł, ale nie o to tu chodzi. Aleksander Macedoński poruszał się
zygzakiem razem ze swoją armią, maszerował po zygzakowatej trasie.
W ten sposób jego wrogowie nigdy nie mogli go zastać tam, gdzie się
go spodziewali. Ten genialny wódz pokonał ogromne armie w ten
sposób, że je ominął. Patrząc na zygzaki Palikota, zastanawiam
się, czy on chce być Aleksandrem Macedońskim? Czy w jego
szaleństwie jest jakaś metoda? Albo przynajmniej: czy Palikot
myśli, że w jego szaleństwie jest jakaś metoda? Gdyby tak myślał,
to dopiero byłoby szaleństwo. Przypomnę: Palikot najpierw ogłosił
się mesjaszem lewicy. W chwilę później straszył na bilbordach z
liberalno-pomarańczowymi skrzydłami u ramion, głosząc, że
gospodarka jest najważniejsza. Żądał podatku liniowego, ale
równocześnie przysięgał na państwo społeczne. Po wyborach jego
ludzie rozpuszczali wieść, że ten cały podatek liniowy to była
tylko taka ściema, żeby pozyskać biznes. Zaraz potem jednak
Palikot oznajmił, że jego podatek liniowy jest przyjazny ludziom
biednym. Następnie zadeklarował, że państwo powinno budować
fabryki. A teraz organizuje w Krakowie kongres małych i średnich
przedsiębiorstw pod hasłem: „Damy radę”, gdzie będzie domagał
się trzydziestoprocentowej obniżki składek ZUS. Jednym słowem,
nieustannie przemieszcza się z pozycji lewicowych na liberalne.
Czyżby próbował w ten sposób dokonać cudu, stać się zarazem
reprezentantem pracowników i small biznesu? Czyżby chciał połączyć
te dwie klasy w walce przeciwko naszym oligarchom i Kościołowi
katolickiemu? Takie rzeczy udawały się dwieście lat temu, kiedy
mieszczańscy liberałowie prowadzili lud do walki przeciwko feudałom
i kardynałom. Tyle że po zwycięstwie zostawiali, że tak powiem,
lud na lodzie. I tu trzeba też zadać pytanie, czy mały i średni
biznes nie jest zwykle bardziej skonfliktowany z pracownikami niż
biznes wielki. Wielki ma więcej, więc łatwiej mu pójść na
ustępstwa wobec pracowników, podczas gdy dla drobnego
przedsiębiorcy, posiadającego ograniczone zasoby, zaniżanie
wynagrodzeń stanowi nieraz być albo nie być. Doświadczenie
skandynawskie uczy, że można zbudować w miarę sprawiedliwe
społeczeństwo na bazie sojuszu między wielkim biznesem a
pracownikami. Nic nie wiadomo o tym, żeby ktoś zbudował takie
społeczeństwo na bazie sojuszu między pracownikami a drobnymi
przedsiębiorcami.
Załóżmy jednak
na chwilę, że nasz bohater ma taki szalony plan. To jednak nie
tłumaczy jego wszystkich zachowań i deklaracji. Patrząc na
poczynania Palikota, można pomyśleć, że on próbuje zrealizować
swój szalony plan w jeszcze bardziej szalony sposób.
Po
pierwsze, same propozycje programowe: wyciągane z kapelusza, a więc
nagłe, niespodziewane i niewytłumaczone (przynajmniej dla laików,
czyli ogromnej większości). Na przykład obniżka składek
ZUS o 30%. Nie znam się na ekonomii, więc może powiem coś
głupiego, ale mam wrażenie, że jeśli Palikot chce godzić
przedsiębiorców z pracownikami, powinien zaproponować całkowitą
likwidację ZUS i zastąpienie go powszechnym podatkiem
solidarnościowym. Jakoś nie umiem oprzeć się myśli, że taki
podatek, prostszy, łatwiejszy i tańszy w obsłudze, kosztowałby
nas mniej niż ZUS. Różnica może nie byłaby wielka, ale
przynajmniej symbolicznie pracodawca mógłby podzielić się nią z
pracownikiem po połowie (nie jestem pewien, czy to do końca
sprawiedliwe, ale na razie zakładam, że jestem Palikotem i godzę
working class z biznesem).
Oczywiście, taki równy podział jest mało prawdopodobny w naszym
dzikim państwie, gdzie każdy tyle ma, ile sam wyszarpie. Potrzebne
tu byłoby państwo, które dba o interesy wszystkich stron,
równoważy je i prowadzi między nimi mediację – ale czy to nie
właśnie Palikot obiecywał nam takie państwo, państwo społeczne?
Po drugie,
nieustanne skoki z prawa na lewo nie zapewnią Palikotowi poparcia
obu stron. Raczej zdezorientują, a jeszcze pewniej rozdrażnią i
jednych, i drugich. Tego rodzaju chore manewry budzą niepewność i
gniew, a także niepokój. Niepokój nie tylko o zdrowy rozsądek i
odpowiedzialność męża stanu, który tak się zachowuje. Przede
wszystkim niepokój o to, czym jest sejmowo-partyjna polityka, skoro
lider trzeciej partii w Sejmie tak się wygłupia. Za sprawą swoich
wygibasów, Palikot staje się Palitygrysem. Ale nie tygrysem
gospodarczym czy politycznym, sprawnym, skutecznym i zwycięskim
drapieżnikiem, tylko tygrysem z rosyjskiego dowcipu.
A może
odpowiedź na te wszystkie wątpliwości jest bardzo prosta? Może to
nie jest tak, że Palikot ma szaleńczy plan, który w szaleńczy
sposób realizuje. Może po prostu nie ma żadnego planu. Opowiadał
mi Marek Raczkowski, że Palikot, kiedy był jeszcze w Platformie,
nieraz budził się rano i stwierdzał: mam pomysł na kontrowersyjną
deklaracyjkę, zaraz ją wygłoszę. A wieczorem włączał telewizor
i pękał ze śmiechu, oglądając dyskusję poważnych ekspertów,
zastanawiających się, jaką strategię przyjęła Platforma, skoro
spuściła ze smyczy Palikota w tak delikatnej kwestii. Pękał ze
śmiechu na myśl o tym, że mogłaby stać za nim jakaś strategia.